Zaskakujący wyrok Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie to zwycięstwo formalizmu nad zdrową logiką. W praktyce zaś oznacza, że władza może zamknąć państwo przed chcącymi ją kontrolować obywatelami.
Sprawa Patryk Wachowiec przeciwko szefowi Kancelarii Sejmu budziła emocje ekspertów oraz ogromne zainteresowanie mediów. Był to bowiem pierwszy przypadek, gdy obywatel postanowił walczyć w sądzie z aparatem państwowym, gdyż przedstawiciele tego drugiego nie wpuścili go do Sejmu.
Przypomnijmy w ogromnym skrócie, w czym rzecz. Otóż Patrykowi Wachowcowi, analitykowi prawnemu Forum Obywatelskiego Rozwoju, odmówiono 9 maja 2018 r wstępu na galerię sejmową. Powodem był protest rodziców osób niepełnosprawnych. W tym czasie służby parlamentu (a konkretnie komendant Straży Marszałkowskiej) zabroniły wydawania jednorazowych przepustek i kart prasowych. Jednocześnie na teren Sejmu mogły wchodzić zorganizowane grupy zapraszane przez posłów (szkolne wycieczki) oraz goście parlamentarzystów (np. członkowie zarządu Polskiej Fundacji Narodowej). Było więc tak, że niektórzy obywatele do Sejmu wejść mogli, inni zaś nie. A przecież Konstytucja RP w art. 61 ust. 2 przyznaje obywatelom prawo wstępu na posiedzenia kolegialnych organów władzy publicznej pochodzących z powszechnych wyborów, z możliwością rejestracji dźwięku lub obrazu. Wachowiec postanowił więc złożyć skargę na działania szefa Kancelarii Sejmu, który jest zwierzchnikiem Straży Marszałkowskiej.
Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie stosunkiem głosów dwa do jednego uznał jednak, że państwowa administracja zachowała się właściwie. Jak wyjaśniono zgromadzonym (do sądu bowiem, inaczej niż do Sejmu, wejść było można), szef Kancelarii Sejmu miał ustawową podstawę prawną do ograniczenia dostępu do budynku parlamentu. Prawo uzyskiwania informacji o działalności organów nie jest zaś absolutne, o czym mówi ust. 3 art. 61 konstytucji („Ograniczenie prawa, o którym mowa w ust. 1 i 2, może nastąpić wyłącznie ze względu na określone w ustawach ochronę wolności i praw innych osób i podmiotów gospodarczych oraz ochronę porządku publicznego, bezpieczeństwa lub ważnego interesu gospodarczego państwa”). Organ w komunikacie umieszczonym na stronie Sejmu powołał się zaś na ryzyko dla bezpieczeństwa. W efekcie – zdaniem sądu – przesłanki ograniczenia dostępu do siedziby parlamentu zostały spełnione. Tym bardziej, że obsługa Sejmu zapewnia zainteresowanym możliwość oglądania transmisji posiedzeń parlamentu w internecie.
Wyroki sądów należy szanować, ale nie trzeba się z nimi zgadzać. Ten wyrok zaś budzić powinien stanowczy sprzeciw.
Po pierwsze, dlaczego sąd w ogóle nie przeanalizował, czy decyzja władz sejmowych była proporcjonalna? Była mowa o bezpieczeństwie, ale o czyje bezpieczeństwo chodziło? Marszałka Sejmu, posłów, protestujących czy chcących wejść do Sejmu? Tego nikt z nas nie wie. Jaki w ogóle związek miało niewpuszczanie obywateli do budynku z prowadzonym protestem, skoro można było wpuszczać ich wejściem, przy którym nikt nie protestował?
Po drugie, co z równością wobec prawa? Dlaczego Patryk Wachowiec do Sejmu nie mógł wejść, a w tym samym czasie członkowie zarządu Polskiej Fundacji Narodowej mogli? Dlaczego zaproszeni przez parlamentarzystów gimnazjaliści mogli oglądać obrady, a ludzie pełnoletni (oprócz opiekunów grup uczniów) już nie?
Po trzecie, jak można uznać, że substytutem konstytucyjnego prawa do uzyskiwania informacji o działalności organów władzy publicznej poprzez wstęp na posiedzenia kolegialnych organów władzy publicznej pochodzących z powszechnych wyborów jest możliwość obejrzenia transmisji w internecie? To tak, jakby powiedzieć, że nie ma sensu iść na koncert Rolling Stonesów, bo przecież równie dobrze można by go zobaczyć na YouTubie. Skoro wystarczy obywatelom transmisja obrad w internecie, w jaki sposób ujawniać patologie takie jak głosowanie przez jedną z posłanek na dwie ręce? Albo jak obywatele mieliby się dowiedzieć, co lubią w trakcie obrad konsumować posłowie? Tych obrazków przecież w oficjalnej transmisji sejmowej nie ma.
Wyrok sądu, oczywiście pod warunkiem uprawomocnienia, spowodować może większą chęć organów władzy publicznej do zamykania się przed obywatelami. Skoro bowiem można Sejm zamknąć, powołując się na niesprecyzowaną przesłankę bezpieczeństwa, to co stoi na przeszkodzie, by pewnego dnia komendant Straży Marszałkowskiej podjął decyzję o niewpuszczaniu do sejmowego gmachu obywateli aż do odwołania? Decyzja mogłaby dotyczyć także dziennikarzy. Przecież przedstawiciele władzy nie lubią być kontrolowani przez media, a zagrożenie dla bezpieczeństwa zawsze jakieś jest.
Skoro sąd zgadza się na to, by obsługa Sejmu arbitralnie decydowała, kogo wpuszczać, a kogo nie, to co stoi na przeszkodzie, by następnym razem kryterium oceny był nie fakt bycia lub niebycia uczniem gimnazjum, lecz np. kolor włosów? Przecież powszechnie wiadomo, że ludzie rudzi są wredni, a kto by chciał obecności wrednych w Sejmie?
Wyrok stołecznego sądu to pochwała formalizmu – i to w wersji skrajnie niebezpiecznej. Sędziom wystarczyło bowiem to, by w polskim porządku prawnym znajdował się przepis pozwalający ograniczyć konstytucyjne prawo. A że taki jest, to znaczy, że ograniczać to prawo wolno. Jest to niestety to podejście, które w sądach administracyjnych od kilku lat występuje coraz częściej, przede wszystkim w sprawach o udostępnienie informacji publicznej. Aktywiści społeczni raz za razem chcą wyciągać informacje m.in. z ABW, CBA czy policji. Służby danych przekazywać nie chcą. Zasłaniają się najczęściej bezpieczeństwem narodowym i potrzebą walki z terroryzmem. I to wielu sędziom wystarcza. Dochodzi do sytuacji, w której skarżący chce powiedzieć „sprawdzam”, bo ma wątpliwości, czy rzeczywiście wszystkie działania danego organu są realizowane w związku z ustawowymi kompetencjami. Organ przed sądem odpowiada: tak, wszystkie. A sąd wierzy na słowo i oddala skargę obywatela. I tu jest problem: i sąd, i obywatel nie mogą wierzyć na słowo każdemu urzędnikowi w Polsce. Muszą ich sprawdzać.
Wreszcie należy przypomnieć, że Polska jest członkiem Rady Europy, powinna stosować się do europejskiej konwencji praw człowieka i podlega jurysdykcji Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. To istotne, gdyż orzecznictwo strasburskiego sądu zdaje się jasno wskazywać, że do pozyskiwania informacji o działaniach władzy przez obywateli należy rozumieć szeroko. I jakkolwiek ograniczenia są możliwe, to powinny być one wprowadzane w sposób możliwie najmniej uciążliwy, a każde ograniczenie musi być szczegółowo uzasadnione. Warto przypomnieć wyrok ETPC w sprawie Selmani i inny przeciwko Byłej Jugosłowiańskiej Republice Macedonii (skarga nr 67259/14). W 2013 r. w macedońskim parlamencie posłowie opozycji zaczęli przeszkadzać w prowadzeniu obrad. Straż usunęła ich z sali. Zarazem jednak strażnicy usunęli siłą z sejmowej galerii dziennikarzy. Krajowy Trybunał Konstytucyjny orzekł, że usunięcie dziennikarzy było „zasadne z powodu względów bezpieczeństwa”. Do innego jednak wniosku doszedł europejski trybunał. W swym wyroku podkreślił on, że sędziom doskonale wiadomo, iż przedstawiciele mediów zostali wyrzuceni z sejmowego gmachu na podstawie obowiązujących straż sejmową przepisów. Sęk w tym, że zarówno to działanie, jak i te przepisy mogą być stosowane tylko wówczas, gdy istnieje realne zagrożenie dla ludzkiego bezpieczeństwa. Takiego zaś – w ocenie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka – nie było.
Polscy sędziowie powinni więcej czytać. Dowiedzieliby się wówczas od bardziej doświadczonych w fachu kolegów, że podstawa prawna to nie wszystko.