- W sądzie występuję w roli rzecznika dowodów materialnych. Muszę ich bronić przed atakami strony przeciwnej - mówi Richard Shepherd.
Ogląda pan telewizję?
Czasami, choć miłośnikiem nie jestem.
Pytam, bo w pańskiej książce zdarzają się zdania jakby rodem z serialu. W rodzaju „Każde zwłoki mają do opowiedzenia swoją historię” – idealnie pasowałoby jako głos z offu na początek odcinka.
Tak to brzmi, ale to nie serial, to moje życie.
A trafił pan kiedyś na któryś z seriali poświęconych medycynie sądowej? Każda szanująca się stacja ma taki w repertuarze. Czy choć trochę przypominają one realia, które zna pan z pracy?
W zasadzie tak, tylko trzeba pamiętać, że scenarzyści mają do dyspozycji godzinę czasu antenowego, żeby w niej zawrzeć historię – ekwiwalent pracy patologa, która w rzeczywistości trwa nawet rok. Ale mam wrażenie, że bardzo się starają zachować wierność realiom.
Pokazuje się zawsze technologie co najmniej nowatorskie. Na ile zmieniła się technika pracy medyka sądowego od czasu, kiedy pan zaczynał?
Tu trzeba rozróżnić technikę pracy patologa od wsparcia nowoczesnymi technologiami. Sama podstawowa praca patologa i wiedza w tym zakresie niespecjalnie poszły do przodu. Całkowicie zmieniła się natomiast strona naukowa. Mamy do dyspozycji bardzo już dziś szczegółowy rezonans magnetyczny. Jego niesamowitą zaletą jest to, że pozwala nam zaglądać do ciała, zanim je fizycznie otworzymy. To daje zupełnie nowe możliwości. Druga przełomowa zmiana to badania nad DNA, które dzięki analizie komputerowej dają naprawdę niesamowite rezultaty.
Medycyna sądowa stała się bardziej pracą zespołową?
Przez 35 lat oprócz naprawdę nielicznych wyjątków pracowałem w świetnych zespołach, które miały bardzo różne składy. Byli w nich policjanci, naukowcy, psychologowie… Grupa specjalistów, którzy pracują razem nad rozwiązaniem zagadki, bardzo się nawzajem wspomaga. Problem zazwyczaj zaczyna się później – kiedy ta grupa próbuje zakomunikować wyniki swoich badań prokuratorowi. Jego zazwyczaj nie interesują te wszystkie szczegóły, złożony obraz sytuacji… On chce usłyszeć prostą historię, którą można sprowadzić do odpowiedzi na pytanie: oskarżamy czy nie oskarżamy?
Prokurator nie chce poznać prawdy?
Chce, ale ja sam spędziłem te 35 lat, zastanawiając się, czym jest prawda, i pewnie temu samemu pytaniu poświęcę życie na emeryturze. Moim zawodowym celem jest zawsze maksymalne zbliżenie się do prawdy. Bardzo ważna jest w tym umiejętność słuchania, brania pod uwagę nowych informacji. Trzeba umieć zrewidować to, co się już raz ustaliło jako prawdę, w świetle nowych danych.
Jest jednak pojęcie prawdy materialnej – sąd ma ustalić, co się zdarzyło. Ona w zasadzie powinna być pewna, a przecież nieraz był pan w sytuacji, gdy prawda materialna przegrywała z formalną. Zwłaszcza w procesie przed ławą przysięgłych, ale przecież dzieje się tak też przed sędziami zawodowymi.
No tak. Dzieje się tak także dlatego, że dobry adwokat nie zajmuje się prawdą materialną, lecz opowiada pewną historię. Wielokrotnie byłem przekonany, że ktoś popełnił zarzucany mu czyn, a sąd przekonany nie był. Oczywiście mówimy o prawdzie, a nie o sprawiedliwości, czyli ustaleniu dodatkowych okoliczności i ich wpływie na wyrok.
O adwokatach pisze pan z ciekawą mieszanką podziwu i obrzydzenia…
To prawda. Wiem, że ich praca nie polega na mówieniu prawdy, tylko opowiadaniu historii na korzyść ich klientów. Oczywiście selektywnie. Dobór faktów do tezy jest wpisany w ten zawód.
I jak się czuje człowiek, który podczas sekcji ustalił zupełnie inną wersję prawdy niż ta, która później wygrała w sądzie, bo miała skuteczniejszego adwokata?
Moja praca polega na dawaniu sądowi niejako w prezencie mojej wersji prawdy – opartej na solidnych dowodach. W brytyjskim systemie sądownictwa o winie decydują jednak przysięgli. A w oczach ławy przysięgłych wyniki moich badań rzadko uchodzą za najważniejsze. Właściwie to kiedy postawię jakąś mocną, dobrze ugruntowaną tezę, to spodziewam się, że dojdzie do próby jej podważenia. To druga część mojej pracy – w sądzie występuję w roli rzecznika dowodów materialnych, muszę ich bronić przed atakami strony przeciwnej. Kiedy się nie uda, choć jestem w pełni przekonany, to zadaję sobie pytanie, czy zrobiłem wszystko, co mogłem. Czy włożyłem wystarczająco dużo wysiłku w opracowanie dowodów, czy przedstawiłem je sensownie i zrozumiale. Jeśli uznam, że tak, to nie mam do nikogo pretensji, także do siebie. Uznaję, że wymiar sprawiedliwości wydał taki a nie inny wyrok i to już jest poza mną i moją pracą.
Najbardziej przerażające zdanie w pańskiej książce nie jest związane z opisami makabrycznych zbrodni czy katastrof. Brzmi mniej więcej tak: oczywiście są i tacy biegli, którzy za pieniądze zmienią zdanie.
A nie ma takich dziennikarzy?
Tego nie wiem. Rozmawiamy o wymiarze sprawiedliwości.
Cóż… Są smutne sytuacje, kiedy widzimy, że jakiś biegły nie wywiązuje się ze swoich zadań albo po prostu się myli. Są też takie, które dają więcej do myślenia. Jeśli spotykamy się z biegłym, który konsekwentnie, sprawa po sprawie, interpretuje wyniki swoich badań zawsze po myśli obrony, możemy się zacząć zastanawiać nad jego motywacjami.
Sam pan jednak przyznaje, że badanie zwłok nie zawsze daje pewność co do przyczyny, a tym bardziej okoliczności, śmierci. I że czasem znajomość historii oskarżonego może zmienić pana wnioski. Zwłaszcza w przypadku, powiedzmy, modnych w pewnych momentach zespołów, jak zespół nagłej śmierci łóżeczkowej czy dziecka potrząsanego.
Zawsze rozważa się, jak doszło do danego wydarzenia. Żeby to zrozumieć, często potrzebny jest kontekst. Możemy otrzymać informacje, które potem zostaną podważone, np. w sądzie. Musimy być gotowi na zmianę myślenia.
Jednak od decyzji, czy w rubryce „przyczyna śmierci” wpisze pan „SIDS” czy „niewyjaśniona”, może zależeć los innych ludzi. A przecież – sam pan to stwierdził – pan jest od twardych dowodów, a nie od poznawania przeszłości rodziców…
Kiedy na jaw wychodzą fakty z przeszłości, musi się pojawić pytanie, czy nie mamy do czynienia ze schematem działania. Ludzie się zmieniają, ale nie aż tak… Choć oczywiście za każdym razem trzeba podchodzić do konkretnego przypadku i najpierw dostrzegać czas teraźniejszy, a potem przeszły.
Pracował pan jednak nie tylko przy sprawach kryminalnych. Także w miejscach katastrof, jak tsunami na Bali, czy zamachów terrorystycznych – w Nowym Jorku czy Londynie. Czym różni się podejście do pracy w takich nadzwyczajnych okolicznościach?
W zasadzie mamy do zrobienia to samo – w przypadkach kryminalnych trzeba ustalić przyczynę i okoliczności śmierci ofiary. Oczywiście różni się skala. Podchodzimy do każdej sprawy indywidualnie, ale ich nagromadzenie w jednym miejscu i tym samym czasie zupełnie zmienia optykę. Kluczową sprawą jest w takich przypadkach identyfikacja zwłok. Przełomowy był oczywiście zamach na World Trade Center. Wtedy już dysponowaliśmy możliwością badania DNA. Wcześniej nieidentyfikowalne przy pomocy tradycyjnych metod szczątki były umieszczane we wspólnej mogile lub kremowane. Zamachy postawiły nas przed dylematem – czy zadowolimy się tym, że zidentyfikujemy daną osobę, czy mamy identyfikować każdy odnaleziony fragment. To była bardzo napięta debata i wydaje mi się, że decydującą rolę odegrał nacisk bliskich ofiar. Reguła jest taka, że bardzo zależy im, by poddać badaniu w zasadzie każdy fragment szczątków. Problem polega na tym, że przy bardzo drobnych fragmentach poddanie ich analizie powoduje ich unicestwienie. Czy to ma sens? W Wielkiej Brytanii przyjęliśmy zdroworozsądkowy kompromis: nie bada się szczątków mniejszych niż 1-centymetrowe.
Za wykonywanie tej pracy słono pan zapłacił. Odważnie przyznał się pan do zespołu stresu pourazowego. Czy to zmieniło stosunek do pana w środowisku zawodowym?
O tak. Część moich kolegów po fachu stwierdziła jak pan, że zachowałem się odważnie, i chwalą mnie za to. Inni uważają, że zrobiłem głupio.