- Dla wielu profesjonalnych pełnomocników najważniejsze jest to, aby nie obraził się na nich ich przeciwnik procesowy. Dla mnie znacznie ważniejsze jest to, by nie obraził się na mnie mój klient - mówi Bogusław Leśnodorski, wspólnik w kancelarii Leśnodorski Ślusarek i Wspólnicy, były prezes Legii Warszawa.
Właśnie sobie uzmysłowiłem, że w ciągu ostatnich kilku lat udzieliłem kilkuset wywiadów. I jest pan pierwszym dziennikarzem prawnym, który do mnie przychodzi. Słabo jak na radcę prawnego z prawie 25-letnim stażem, co nie?
Bez szału. I zastanawiam się, czy tu, gdzie pan teraz jest – czyli w gabinecie wspólnika jednej z czołowych polskich kancelarii – bardziej zajmuje się pan pracą prawnika czy pozowaniem do selfie, które ludzie chcą sobie z panem zrobić.
Gdy przychodzą dzieciaki i młodzież, rzeczywiście selfie to rzecz obowiązkowa. Widzą prezesa Legii. Niektórzy dorośli chcą pokazać dzieciom, jak ten prezes Legii wygląda. Ale z dorosłymi zazwyczaj rozmawiamy o prawie i biznesie.
Nie czuje się pan jak miś na Krupówkach?
Nie. Nawet jeśli niektórzy chcieliby mnie widzieć w takiej roli. Bo oczywiście zdaję sobie sprawę, że niektórzy prawnicy mogą mówić „Leśnodorski? Ten z Legii? A jakie on ma pojęcie o prawie?”. Ale z kolegami już w połowie lat 90. chcieliśmy założyć kancelarię, interesowaliśmy się prawem.
Założył pan kancelarię, ona z roku na rok rosła. Urosła duża, a pan ją porzucił dla Legii.
Nie planowałem tego. Niektórzy mają tak, że jak stworzą coś dużego, odchodzą i tworzą coś kolejnego. Ale ja nie miałem takiego pomysłu. Za to mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że idąc do Legii, pomyliłem się.
To był błąd?
Nie tak się pomyliłem. Pomyliłem się, bo byłem przekonany, że w świecie sportu jest prościej niż w prawie i biznesie. I że wszystko w klubie poukładam sobie w ciągu roku, potem będę jednocześnie i wspólnikiem w kancelarii, i prezesem Legii.
Okazało się, że się nie da?
Zero szans. Gdy dziś wspominam ten swój plan sprzed lat, to myślę, że nigdy wcześniej aż tak bardzo nie minąłem się z rzeczywistością. Inna sprawa, że tuż przed objęciem Legii lub tuż po poznałem faceta szefującego Fluminense FC. I on tak właśnie funkcjonował – i jako prezes klubu, i w miarę normalnie pracował. Powiedziałem sobie, że skoro on potrafi, to ja też. Okazało się jednak, że w Brazylii się da, a tu nie.
Może tamten potrafił, a pan nie.
To na pewno. Tyle że nie wiem, kim trzeba być, żeby podołać. Robocop by nie wystarczył.
Blisko pięć lat spędzonych w Legii to dziura w życiorysie prawniczym?
Na pewno. Gdy wróciłem do kancelarii, poczułem, że kilka lat spędziłem na innej planecie. Ani lepszej, ani gorszej – innej. Doskonale wiemy, jak szybko zmienia się prawo. Wyjście z tego obiegu na pięć lat jest więc co najmniej usiłowaniem dokonania zawodowego samobójstwa.
Ale też pamiętajmy o tym, że byłem prezesem klubu piłkarskiego, czyli tworu, który działa także na styku biznesu i prawa. Uważam, że moje wcześniejsze doświadczenia zawodowe bardzo się przydały w kierowaniu Legią. Sądzę, że nie da się być dobrym prezesem klubu sportowego, jeśli się nie czuje w sobie sportu. Ale jest też bardzo ciężko bez doświadczenia biznesowego i prawniczego. Miałem więc o tyle łatwiej. Bez tego bym chyba umarł.
Ciężko jest wrócić z Legii i z podbijania K2 do kancelarii?
Z K2 nawet ciężej, dużo ciężej. Z Legii prościej. Ale to były świadome decyzje. Gdy człowiek jest młody i zakłada firmę, to choćby miał plan podboju kosmosu, żyje z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Każda chwila to nowe wyzwania. Gdy jednak już ma się cztery krzyżyki na karku, decyzje są mniej spontaniczne. Moja ścieżka w ostatnich latach była zaplanowana. Nie mogłem przecież powiedzieć sobie, że kończę przygodę z Legią i następnego dnia jadę w góry. Bo bym się z tych gór spieprzył i w najlepszym razie się połamał. A jednocześnie K2 było dla mnie odskocznią, chwilą odpoczynku. Potrzebowałem tego. Nie potrafiłem jednego dnia zamknąć za sobą drzwi do gabinetu przy Łazienkowskiej, by następnego otworzyć gabinet w kancelarii przy Szarej. Czas w górach pozwolił mi utwierdzić się w przekonaniu, że chcę wrócić do kancelarii, chcę dalej pracować jako prawnik.
Gdyby pan nie zakładał tej kancelarii…
To bym nie wrócił.
Ale nie wróciłby pan ze względu na swoją decyzję czy też koledzy stwierdziliby: „on jest już nieprzydatny, wypadł zupełnie z obiegu”?
Nie wiem. Mogłoby tak być, że usłyszałbym odmowę. Ale przede wszystkim nie byłbym już w stanie wejść do jakiejś większej organizacji, do jakiejś firmy prawniczej. Pewnie nie miałbym w sobie tyle energii, żeby startować od początku.
Czasy się bardzo zmieniły. Gdy zakładaliśmy firmę, to rynek był zupełnie inny.
Inny, czyli jaki?
Był prostszy. Co nie znaczy „lepszy”. Wtedy trzeba było harować po nocach, ale łatwiej było się przebić.
Moim zdaniem zawód prawnika 20 lat temu i dzisiaj to zupełnie różne zawody. Prawnik z 2000 r. staje się reliktem przeszłości, wymiera. Współczesny prawnik musi nie tylko świetnie znać przepisy i potrafić je zastosować w odpowiednim momencie. Musi też mieć wiedzę z różnych dziedzin, znać chociaż podstawy biznesu. Dziś klient nie idzie do kancelarii po to, by ta mu założyła spółkę, lecz by mu powiedziano, jaką spółkę ma założyć i dlaczego.
A gdy jeszcze ktoś doradza, jakie spółki zakładać, przyszłemu prezesowi Giełdy Papierów Wartościowych, to mamy przepis na prawnika, który sobie poradzi w życiu.
Złośliwiec... Ale tak, to prawda.
Nazwisko panu pomagało otwierać różne furtki?
Na pewno nie. To nie jest tak, jak ludzie myślą „wnuk Leśnodorskiego to piątka z egzaminu”. Albo „o, wnuk Leśnodorskiego, podpisujemy z tobą umowę na 100 mln zł”. Będę teraz nieskromny, ale wszystko zbudowałem ogromnym wysiłkiem. Uczyłem się po nocach, pracowałem po nocach. Nie tyle od początku byłem dobry, co stawałem się dobry w tym, co robię. Jeszcze na studiach, wraz z kolegami, gdy rozmawialiśmy o założeniu firmy prawniczej, marzyliśmy o tym, by pół roku pracować, a przez następne pół za zarobione pieniądze jeździć na nartach. Oczywiście potem okazało się, że się tak nie da, że nie można pracować do połowy. Ale był jakiś plan i marzenia, które nas nakręcały. To dużo znaczy. Najlepsza rzecz, jaką robiliśmy z kolegami w kancelarii, to znajdowanie młodych ludzi z celem, z marzeniami. Dawaliśmy szansę młodym. Nie miało dla nas znaczenia, czy ktoś jest prawnikiem od roku czy od 20 lat. Patrzyliśmy na to, ile z siebie daje, jak szybko się uczy, czy mu się chce. Dziś mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że to zbudowało sukces naszej kancelarii. Mieliśmy szczęście do ludzi, a ludzie – widząc, że na nich stawiamy – odpłacili nam z nawiązką.
Od początku zarządzał pan biznesem czy zwykłą prawniczą robotą?
Nikt nie rodzi się prezesem ani wspólnikiem zarządzającym. Jasne, że robiłem to, co trzeba było robić. Na samym początku robiłem rzeczy najprostsze, tak jak wszyscy. Tłukłem pozwy nakazowe po kilka godzin dziennie. Z czasem pojawiły się trudniejsze sprawy, np. odpowiadałem za duże transakcje, prowadziłem sprawy sporów między wspólnikami spółek. I tym zajmuję się do dziś. Uwielbiam to. Pewnie dlatego, że każda taka sprawa to wyzwanie. To mały mecz, który rozgrywają strony sporu, ale który wraz z nimi rozgrywam również ja.
Rozmawiałem o panu z kilkoma prawnikami. Widzą w panu głównie celebrytę, a nie prawnika. Niektórzy zastanawiają się, czy Bogusław Leśnodorski odróżnia np. Komisję Nadzoru Finansowego od Komisji Nadzoru Audytowego?
Odróżniam. Wiem, że niektórych nic nie przekona, żyją w pewnych bańkach informacyjnych, ale ja naprawdę jestem prawnikiem. Zanim trafiłem do Legii, zasiadałem w kilku radach nadzorczych, odpowiadałem za duże transakcje. Można zapomnieć szczegóły, ale pewnych rzeczy się nie zapomina.
Nie chcę recenzować kolegów po fachu, ale zastanawiam się, czy ci kpiący dbają o swój rozwój zawodowy tak jak ja. Jeden przykład: pójście na IESE Business School University of Navarra. Zdobyłem wykształcenie biznesowe. Choćby po to, by klient nie musiał mi tłumaczyć wszystkiego jak jakiemuś głupkowi. Zresztą tam akurat na moim roku było sporo fajnych ludzi, którzy dobrze radzili sobie w biznesie. I część została później naszymi klientami. Okazało się więc, że choć tego nie planowałem, to zadbałem nie tylko o siebie, lecz także o kancelarię.
A wracając jeszcze do pytania: gdybym nie odróżniał podstawowych pojęć czy instytucji, a był jedynie panem z show-businessu, nie miałbym przede wszystkim życia u siebie w kancelarii. Myśli pan, że moi młodsi koledzy nie widzieliby, że rozmawiają z kimś, kto się na prawie nie zna? I sądzi pan, że dobrze bym się z tym czuł?
Gdy zdecydował się pan przejść do Legii, w kancelarii latały talerze? Pańscy wspólnicy się zdenerwowali?
Było spokojnie, bo zakładaliśmy, że w rok poukładam sprawy w Legii i będę pracował w obu miejscach naraz. Tak więc rozmowa była bardzo spokojna, rzeczowa, nikt nie powiedział złego słowa. Kłopoty zaczęły się później, gdy okazało się, że nie wracam. Koledzy nadal byli bardzo mili i nie robili problemu, a mnie to wkurzało, bo zjadały mnie wyrzuty sumienia. Wolałbym, aby ktoś powiedział mi ostro, że źle robię, że na coś innego się umawialiśmy. A oni – spokój. Jestem im za to bardzo wdzięczny i nie zapomnę im tego do końca życia, ale był czas, gdy było mi głupio spojrzeć im w oczy.
A gdy pewnego dnia powiedział im pan, że chce wrócić, byli zaskoczeni?
Na pewno. Wszyscy zapewne braliśmy pod uwagę scenariusz, że zamknęły się za mną drzwi do kancelarii i już ich nie będę otwierał. Zarazem jednak zostałem ciepło przyjęty. Nawet jeśli ktoś pomyślał „Jezu, po co on wraca”, to nikt nie dał mi tego odczuć. Wyszedłem z domu na pięć lat, wróciłem do niego i… było normalnie. Wspólnicy uznali, że tu jest moje miejsce i skoro chcę wrócić, to mogę.
Kończy pan przygodę w Legii i zamiast wrócić do kancelarii, jedzie w Himalaje. Dlaczego?
Zawsze byłem aktywny sportowo. To część mojego życia. Lubię sporty uchodzące za ekstremalne. A praca w Legii to była wycieńczająca harówa. Poza tym od lat chcieliśmy zrobić coś fajnego z Jędrkiem Bargielem. Fajnie, że mu się to w tym roku udało. A ja musiałem dać odpocząć i ciału, i głowie.
Gdy był pan przy Łazienkowskiej, był pan też na świeczniku medialnym. Czy koledzy z kancelarii czasami zwracali uwagę: „Słuchaj, Bogusław, ale pamiętaj, że ty dalej jesteś prawnikiem, wspólnikiem tytularnym naszej kancelarii. Odpuść trochę”.
Wprost mi tego nie powiedzieli, ale czasem widziałem, że by chcieli. Powiedzmy sobie szczerze: rozgłos wokół jednej osoby nigdy nie pomaga w prowadzeniu biznesu. A może to być szczególnie trudne, gdy pojawia się wokół kogoś, kto już tego biznesu nie prowadzi. Bez dwóch zdań więc zdarzały się sytuacje, że koledzy z kancelarii rwali sobie włosy z głowy, gdy usłyszeli, co powiedziałem w telewizji czy do gazety. Tym bardziej że potrafiłem mówić bez ogródek.
To może chociaż odpłacił im pan tym, że jako prezes Legii przyprowadzał klientów.
Może mi pan nie uwierzyć, ale nawet o tym wtedy nie myślałem. A bez wątpienia byłoby to dość proste. Na meczach pojawiają się różni ludzie. Nie brakuje przedstawicieli biznesu. Często ja byłem gospodarzem, oni byli moimi gośćmi. Pojawiała się pewna nić porozumienia. I pewnie gdybym wspomniał, że „moja kancelaria zajmuje się takimi sprawami”, to ktoś następnego dnia by już w kancelarii był. Ale słowo daję, że nawet o tym nie pomyślałem. Ale co się odwlecze, to nie uciecze…
To znaczy?
Ludzie, których wtedy nie ściągałem do LSW, dziś do mnie przychodzą i mówią: „może byśmy coś razem zrobili?”. Wielu z nich na pewno docenia to, że wówczas nie wpychałem ich do kancelarii. Tak więc nie wyszło źle.
Czyli przyprowadza pan klientów? Nie jest już tylko obciążeniem dla LSW?
Już nie jestem. Ale też nie jest to tylu klientów, ilu bym chciał. Od doświadczonego prawnika z ćwierćwiecznym stażem można oczekiwać więcej.
Żyje pan od rana do nocy kancelarią czy pojawia się pan na kilka godzin dziennie?
Codziennie rano staram się iść na trening. W kancelarii więc jestem około 9.30. A potem siedzę tyle, ile trzeba. Czasem do 18, często do 20, niekiedy do 22. Pracuję pełny gwizdek.
I od razu panu powiem, że dziwię się wielu młodym prawnikom. Gdy my zakładaliśmy biznes, nikt nie słyszał o work life balance. A dziś każdy o tym mówi. I work life balance nie polega na tym, że młody prawnik chce iść z dziewczyną czy żoną na kolację. Polega na tym, że ma ustawiony w telefonie komórkowym przysłowiowy alarm, by przypadkiem nie spędzić w pracy więcej niż osiem godzin dziennie. A potem czytam w gazetach i na forach internetowych narzekania, że ciężko się przebić, że pieniądze nie te. Patrzę i nie dowierzam. Przypominam sobie, jak my harowaliśmy. Dziś mam pozycję w zawodzie i pieniądze – i też haruję. A tu paru młodych ludzi narzeka, że oni nie mają tego, co ja, i jeszcze każą im w kancelariach pracować.
Coś za coś. Nie mam nic do ludzi, którzy odbijają kartę o 9 rano, następnie o 17. Ale niech nie oczekują, że będą najbardziej wziętymi fachowcami w swoim zawodzie.
Może chcieliby być prezesami Legii. Pytanie, czy z perspektywy czasu warto. Nigdy się już pan nie uwolni od tej łatki.
Jasne, że warto! To fantastyczna przygoda. I nawet jeśli powrót do kancelarii nie był prosty, to uważam, że generalnie nawet dla mnie jako prawnika więcej z tego pożytku niż szkód. Prawdą jest, że już zawsze pozostanę „prezesem Legii”. Ale nie jest to też wyjątkowa sytuacja. Wielu wspólników firm prawniczych w różnych krajach miało różnego rodzaju epizody: w ministerstwach, w organach nadzoru pokroju Komisji Nadzoru Finansowego. I wracają do żywych.
W Polsce szczytem ekstrawagancji jest, gdy znany prawnik ma żonę aktorkę.
Tak jest, ale ja tego nie zmienię. Jeśli ktoś we mnie widzi wyłącznie byłego prezesa klubu piłkarskiego, a nie widzi prawnika – w porządku, jego prawo. I szczerze mówiąc, niezbyt mnie to obchodzi.
A może część opinii podyktowana jest tym, że cała Polska dowiedziała się, iż radca prawny Bogusław Leśnodorski został skazany przez sąd dyscyplinarny za sprzeniewierzenie się etyce radcowskiej.
Naprawdę chce pan o tym rozmawiać?
A myślał pan, że będziemy rozmawiali tylko o rzeczach przyjemnych?
W porządku, możemy i o tym. Sprawa była jednak dość prosta, ale wyglądała inaczej, niż to przedstawiano w mediach. Oczywiście najlepiej w ogóle unikać takich sytuacji, ale poczucie lojalności kazało mi pomagać osobie, którą reprezentowałem. Duża nauczka na przyszłość.
Zarzucono panu, że prowadził obsługę prawną spółki, a następnie zmienił front i zaczął reprezentować drugą stronę.
Tak. Jako radca prawny nie powinienem tego robić. Nawet jeśli sprawa pracy dla spółki, gdy od początku pracowało się dla jednego ze wspólników, a potem znowu pracuje się dla tego wspólnika, budzi kontrowersje. Ale jednocześnie większość prawników tak pracuje, bo to naturalne.
Sąd dyscyplinarny był jednak surowy. Stwierdził, że przez kilka lat nie powinien pan wykonywać zawodu.
Ostatecznie postępowanie w tej sprawie zostało umorzone, nie zostałem ukarany, moje argumenty też zostały w części uznane. Całą sprawę traktuję raczej jako karę za zlekceważenie sądu. Po prostu nie przychodziłem na rozprawy, Legia wtedy pochłonęła mnie na całego. Wyrok został potem uchylony – zresztą nigdy nie był prawomocny ani wykonalny. Część zarzutów się przedawniła, częściowo sąd przyznał mi rację.
Często pan mówił, że dobry radca prawny musi wychodzić poza utarte schematy. I sąd dyscyplinarny za to wychodzenie poza schemat utarł panu nosa. Zmienił pan poglądy?
Nie. Dalej uważam, że prawnik musi wychodzić poza schematy. Wielu kolegów po fachu ma podejście na zasadzie „dziś reprezentuję jednego klienta, jutro innego, nie przywiązuję się”. A ja uważam, że spór dwóch stron to wojna. Ja zaś jestem na polu bitwy żołnierzem. Powiedzmy – pułkownikiem. Muszę się zaangażować. I nie uważam wcale, by to było wbrew zasadom wykonywania zawodu radcy prawnego. Sądzę, że najważniejsze jest to, aby dobrze reprezentować swojego klienta, aby mógł on polegać na swoim prawniku. Wolę balansować na cienkiej linie niż nie dać z siebie wszystkiego. Nie ma nic gorszego niż prawnik, który gra na pół gwizdka. To jak na boisku piłkarskim. Odpuścimy naszej drużynie, gdy jej nie wyjdzie mecz. Ale nie darujemy tego, że przeszli obok meczu.
Często pan używa retoryki wojennej.
Ludzie ze sobą walczą i nie ma co zaklinać rzeczywistości. Wynajmują prawników, by ci toczyli bój w sądzie, na uczciwych, znanych wszystkim zasadach. I jeśli tylko stosujemy się do zasad gry, które wyznaczają przepisy, jeśli sędzia nie odgwizduje – a w zasadzie w tym przypadku nie odmłotkowuje – faulu, to uważam, że jest wszystko w porządku.
Dla wielu profesjonalnych pełnomocników najważniejsze jest to, aby nie obraził się na nich ich przeciwnik procesowy. Dla mnie znacznie ważniejsze jest to, by nie obraził się na mnie mój klient.
Do sądu pan chodzi?
Nie, teraz nie. Jestem jeszcze za słaby, zbyt skostniały. Muszę się rozruszać. Nie wykluczam, że niebawem zacznę chodzić. Ale nigdy, przenigdy na zasadzie, że ja siedzę na froncie, a za mną siedzi dwóch młodszych prawników i mi mówią, co i kiedy mam zrobić. Jeśli oni to wiedzą lepiej, to oni powinni być na froncie, a nie koleś, który ma pozycję, ale jest z jakichś przyczyn za słaby.
Inna rzecz, że chciałbym zostać arbitrem.
Pan arbitrem?!
A dlaczego nie. Szczerze wierzę w instytucję arbitrażu. Myślę, że to jest też odpowiedź na część przytaczanych przez pana zarzutów. W sądzie rzeczywiście jest spór, jest wojna. Dostosowuję się więc do zasad. W arbitrażu można spokojniej.
Większość arbitrów waży każde słowo, by nie urazić uczestników. Pan jest bardzo bezpośredni.
Myślę, że wielu przedsiębiorców i pełnomocników woli usłyszeć dwa słowa prawdy niż pięć zdań, z których nic nie wynika. Ale wydaje mi się, że pan przesadza. Znam wielu arbitrów i są to świetni fachowcy, a wcale nie tacy ą-ę.
Nie jestem prawnikiem, który lubi siedzenie z kodeksami. Wierzę też w to, że prawo musi nadążać za biznesem i potrzebami przedsiębiorców. Arbitraż właśnie stara się to urzeczywistniać. Arbiter nie patrzy jedynie w ustawę, lecz także analizuje realia biznesowe. Wierzę, że to coś dla mnie.
Gdy poszedł pan do Legii, powiedział pan w jednym z wywiadów, że wreszcie pan zszedł na ziemię. Że zrozumiał, iż ma znaczenie, czy coś kosztuje 200 zł czy 250 zł. A teraz znowu się pan od tej ziemi oderwał?
Nie, mam nadzieję, że nie. Mam nadzieję, że praca w Legii jest na tyle mocnym doświadczeniem, że już mi to nie grozi. Moje dzieci po drodze również rosły, więc człowiek inaczej patrzy na świat. Już wiem, ile co kosztuje. Wiem, że nie wszystkich na wszystko stać.
Może to górnolotne – proszę to najwyżej wykreślić z naszej rozmowy – ale jeżeli będziemy dążyć do rozwarstwienia społecznego, zamkniętych osiedli, prywatnych szkół i i tak dalej, do niczego jako społeczeństwo nie dojdziemy.
Łatwo mówić, jak wygląda i jak się zachowuje ulica, z perspektywy pięknego gabinetu i kogoś z Omegą na nadgarstku.
Pewnie łatwo. Ale uważam, że te pięć lat w Legii pozwoliły mi naprawdę czuć ulicę. A taka umiejętność przydaje się każdemu, na każdym stanowisku. Dobrze człowiekowi robi, gdy wychodzi z cykania tabelek w Excelu. Paradoksalnie nawet prezesi dużych spółek, którzy szukają obsługi prawnej, nie chcą mieć ludzi wyjętych z arkusza kalkulacyjnego.
Bo tabelkę trzeba dostosować do potrzeb, a nie świat do tabelki.
O, właśnie.
Próbuje pan wejść w rynek obsługi prawnej sportu i e-sportu. Inwestuje pan w e-sport. Uważa pan, że to przyszłość?
Na pewno dla rynku usług prawnych przyszłością jest specjalizacja. Do głosu będą coraz mocniej dochodziły butiki prawnicze specjalizujące się w jednej, góra dwóch gałęziach prawa. LSW to duża kancelaria i byłoby dziwne, gdybyśmy na siłę starali się stawać mniejsi. Ale też trzeba dostrzegać trendy. Wierzę więc, że obsługa prawna sportu i e-sportu to nisza, którą można z powodzeniem zagospodarować.
A co do mojej inwestycji w e-sport… Cóż, to dla mnie coś nowego. Kolejne wyzwanie. Pół żartem, pół serio, mam o czym pogadać ze swoimi dzieciakami. Nigdy nie będę zajawkowiczem na punkcie e-sportu, jestem na to za stary. Ale uważam, że warto wspierać młode talenty. I tak jak staram się je wspierać w sporcie tradycyjnym – o, Iga Świątek zaraz będzie grała o finał turnieju! – tak staram się też w e-sporcie.
Jedni dla rozrywki rozwiązują sudoku, a pan sobie kupuje drużyny e-sportowe.
To na pewno rozrywka, wyzwanie intelektualne. Ale to też biznes, a ten musi się spinać. Wierzę, że do e-sportu przynajmniej nie dołożę, oraz że w Polsce można zrobić w tej sferze coś na światową skalę, a może i zarobić.
Tak jak pan zarobił na samochodach.
To zabawna historia, bo okazało się, że gdy 20 lat temu kupowałem stare samochody, nie były one bardzo drogie. A potem zrobił się boom i nie dość, że mogłem się nimi nacieszyć, to jeszcze na nich zarobić. Było, minęło. Mówię szczerze, minął czas, gdy kolejne ferrari czy hummer cieszyły. Co mi po następnym supersamochodzie, skoro i tak mogę w danej chwili wsiąść tylko do jednego? Dużo bardziej mnie kręci sport i rywalizacja. Tak, rywalizacja prawnicza także.
A za rok, dwa, pięć znowu pan ucieknie?
Wydaje mi się, że nie. Na razie nie mogę sobie tego wyobrazić. Ale obiecywać nie będę. Na pewno nie chciałbym wracać do kierowania klubem sportowym. Dziennikarze sportowi regularnie snują teorie, że a to Leśnodorski znów zostanie prezesem Legii, a to kupi Wisłę Kraków. Ani nie kupię Wisły, ani nie zostanę prezesem Legii. To zamknięty rozdział. Piękny, ale zamknięty. Piszę nowy.
Prawnik z 2000 r. staje się reliktem przeszłości. Dziś klient nie idzie do kancelarii po to, by ta mu założyła spółkę, lecz by mu powiedziano, jaką spółkę ma założyć i dlaczego