Zna pani ministra Jakiego?
Z telewizji.
Chciał robić doktorat z prawa na Uniwersytecie Warszawskim. U pani?
Jeden z wiceministrów sprawiedliwości kilka razy do mnie dzwonił w jego imieniu, zapraszając mnie do resortu.
Po co?
Długo nie wiedziałam. Wyraźnie mówiłam, że moim zadaniem jako człowieka pracującego na uczelni, jest dzielić się wiedzą, również z ludźmi z MS, natomiast chciałabym wiedzieć, o czym mamy rozmawiać, bo muszę się przygotować. Dość długo nie otrzymywałam precyzyjnej odpowiedzi, więc zaproszenia nie przyjmowałam. Któregoś razu usłyszałam, że minister Jaki chciałby pisać u mnie doktorat. Wtedy poinformowałam, że mam dyżur na uczelni we wtorek od godziny 15. do 16. I wtedy zapraszam do rozmowy na temat doktoratu.
Przyszedł?
Minister Jaki? Nie, nigdy nie przyszedł. Pewnie sądził, że ja przyjdę. Odczytuje to jako butę i brak klasy. Jeśli ktoś myśli, że można wezwać profesora po to, żeby w ministerstwie rozmawiać z nim o ewentualnej pracy doktorskiej, to miesza porządki. Gdyby pan Jaki siedział w więzieniu i chciał pisać pracę magisterską czy doktorską, to bym oczywiście do niego pojechała. Natomiast do urzędnika państwowego, który takim zachowaniem przynosi wstyd pozycji, którą zajmuje, nigdy. Nigdy nie posiadałam władzy, a zajmowanie pozycji kierowniczej traktuję jako odpowiedzialność, ale z teorii wiem, że władza odrywa od rzeczywistości i nie poddana kontroli, wobec braku dystansu do niej, skłania do wywyższania się. Opowiem pani o momencie, kiedy to zrozumiałam, niejako empirycznie. Zostałam kiedyś zaproszona do loży prezydenckiej w Teatrze Wielkim.
Przez prezydenta Komorowskiego?
Nie. Nie było tam prezydenta. Byłam gościem wybitnego profesora prawa. I ten moment, kiedy się wchodzi do tej loży, do miejsca wyróżnionego, zarezerwowanego dla osób ze szczególną pozycją, sprawia, że człowiek się niemal odrywa od podłoża i nie idzie, tylko frunie. Wszyscy się patrzą i jest się nagle kimś wywyższonym, a jeśli człowiek nie potrafi się opanować to ten raptowny „haj” może uderzyć i rzucić się na głowę. Ja dałam sobie po łapach i wróciłam na ziemię, do rzeczywistości, po dziesięciu sekundach. Ale te strasznie długie dziesięć sekund pozwoliło mi zrozumieć, jak to jest, kiedy się excuse le mot „wyżej sra niż dupę ma”. I tak, jeśli można, proszę napisać, że tak jak powiedziałam. Władza jest jak narkotyk. Narkotyk zniewala i z przeciętnie porządnego człowieka, jeśli brak mu hamulców i dystansu do siebie, czyni prymitywa, który pewnie nawet nie rozumie jak groteskowo się zachowuje. Chłopaczek, który zapewne potrafił mówić sąsiadkom z klatki schodowej „dzień dobry”, nagle pozwala sobie przez umyślnego wzywać do siebie do ministerstwa profesor prawa, bo zachciało mu się pisać doktorat.
Dlaczego wybrał panią?
Jeśli chciałby pisać pracę z zakresu prawa penitencjarnego, to akurat jest to moja specjalność. No i powiem nieskromnie, mam niezłą markę. Wiadomo, że doktoraty pisane pod moim kierunkiem są bardzo dobre. Pan Jaki nigdy jednak na mój dyżur nie przyszedł. Może wiedział jak trudno na naszym wydziale dostać się na studia doktoranckie. W moim przypadku jest to jeszcze trudniejsze, ponieważ moja pozycja i przedmiotów, które wykładam, nie jest na tyle silna, by sprzyjać osobom aspirującym. Prowadzę między innymi zajęcia z kryminologii i wiem, że jest to niezwykle istotny dla prawników obszar wiedzy. Niekoniecznie jednak pogląd ten podzielany jest przez dogmatyków skupionych wokół prawa cywilnego, administracyjnego, dla których już nawet samo prawo karne jest dziedziną pośledniejszą. Kryminologia natomiast była oczywiście obowiązkowa w czasach, gdy dyrektor Zakładu Kryminologii na warszawskim wydziale prawa był ministrem sprawiedliwości.
Może gdyby pani przyjęła zaproszenie i poszła do Ministerstwa Sprawiedliwości...
To co?
Może mogłaby pani liczyć na większy wpływ, pieniądze na badania, szerszą współpracę badawczą i edukacyjną ministerstwa z uniwersytetem?
Rzeczywiście, taka opcja nie przyszła mi do głowy… I nie, to nadal nie jest opcja. Choć dobrze by było, żeby były większe pieniądze na badania i szersza współpraca. Istniała wcześniej, nie istnieje odkąd PiS doszedł do władzy. Natomiast oczywiście minister Jaki może pisać doktorat z wolnej stopy, za co – jak wiadomo – słono się płaci, bodaj ponad 16 tys. złotych.
Płaci się za studia doktoranckie.
Raczej za obronę. Jest też wymóg, by robiąc doktorat z wolnej stopy, w końcówce pisania doktoratu przejść przez rok studiów doktoranckich. Nie ukrywa się przy tym, że obowiązkowe jest nie tyle uczestnictwo, co opłata. Tyle, że wraz ze zmianami wprowadzanymi przez ministra Gowina wszystko może ulec zmianie, trudno powiedzieć w którym – merytorycznie – kierunku.
Minister Jaki chciał płacić?
Za studia? Nie wiem.
Pani profesor, nie o to pytam.
Myśli pani, że w tym jest jakieś drugie dno?
Hm. Polityczne.
Nie jestem politykiem.
W 2015 r. startowała pani w wyborach z list Zjednoczonej Lewicy.
I głosowało na mnie ponad 30 tysięcy osób. Dużo ludzi. Wszystkim dziękuję za oddany na mnie głos. Jednak z góry wiedziałam, że się nie dostanę. Byłam w okręgu, w którym PO nie wystawiło żadnego kandydata po to, żeby wesprzeć Romana Giertycha, i chodziło o stworzenie pewnej, po trochu symbolicznej, przeciwwagi dla Giertycha jako kandydata po cichu wspieranego przez PO. Wiadomo było, że największe szanse w tym okręgu ma kandydat PiS. Wystawił Konstantego Radziwiłła, którego plakaty wyborcze wisiały nawet na płotach kościołów...
A wracając do ministra Jakiego…
Wracając do ministra Jakiego, to chwilę później mój kolega z Uniwersytetu Warszawskiego, inny profesor, wystąpił z propozycją otwarcia przewodu doktorskiego panu Jakiemu. Po czym się z tego wycofał. Teraz słyszę, że minister ma prowadzić zajęcia ze studentami na Uniwersytecie Opolskim. I tam ma robić doktorat. Mam nadzieję, że uczciwie.
Dlaczego pani wątpi?
Nie wątpię, mam nadzieję. Żyjemy w czasach pokusy na łatwo zdobywane tytuły i stanowiska. Obietnicą dożywotniej pracy na uczelni kusi się akademików, by sięgali stanowisk sędziów Sądu Najwyższego i sędziów-dublerów w Trybunale Konstytucyjnym. Sędziów kusi się awansem nawet do Sądu Najwyższego, wystarczy zaprzeczyć konstytucyjnej prawdzie, że pierwszą sędzią SN jest do 2020 r. sędzia Małgorzata Gersdorf.
Profesor Małgorzata Manowska jest poważną kandydatką na stanowisko I prezes Sądu Najwyższego.
Do 2020 r. I prezes SN jest prof. Małgorzata Gersdorf. Nie znam prof. Manowskiej. Wiem, że zgłosiła swoją kandydaturę na stanowisko sędzi SN.
Może dlatego, że będąc osobą z długim stażem i dużym dorobkiem, była przez wiele lat zupełnie niewykorzystana przez poprzednią ekipę rządzącą.
Czy prywatne niechęci, frustracje, kompleksy mają się przekładać na burzenie państwa prawa? Ktoś, kto jest prawnikiem i kwestionuje obecną – wynikającą z Konstytucji, prawidłowość obsadzenia stanowiska I prezes SN – dyskwalifikuje się jako prawnik. Przynosi również wstyd całemu środowisku. Wybór i obecny skład Krajowej Rady Sądownictwa, ciała powołanego do wyboru kandydatów na sędziów, nastąpił również z naruszeniem Konstytucji. Jednak nie można zawczasu przesądzać, iż ewentualna aplikacja prof. Manowskiej do Sądu Najwyższego oznacza jej zgodę na kandydowanie na prawidłowo obsadzone przez sędzię Gersdorf, stanowisko I prezes Sądu Najwyższego.
Pani profesor, przecież to środowisko prawnicze jest podzielone.
Istotą nauki jest spór. I kiedy dwie strony wymieniają argumenty, słuchają siebie nawzajem, kiedy sporem rządzi racja argumentów, to stan taki jest w porządku. Gorzej, gdy zamiast argumentów rządzą wyzwiska, pogarda, odbieranie głosu.
Pamiętam bardzo dobrze, co się działo na wydziale prawa w 1981 r. i co w 1989 r. Stan wojenny to w pewnym sensie najpiękniejszy okres w moim zawodowym życiu. Spotykaliśmy się wówczas nieco konspiracyjnie w maleńkim mieszkanku i przygotowywaliśmy dobre prawo na czas, kiedy to, co się teraz dzieje, minie. Mieliśmy też gotowe zręby reformy więziennictwa. Fakt, że przeciwnik był jasno sprecyzowany sprawiał, że byliśmy jednością. W 1989 r. to się skończyło. Jedność przestała istnieć. Do głosu doszły różnice przekonań. Tyle, że był to naturalny element rozwoju demokratycznego państwa. W demokracji jest miejsce na różnice zdań. Problem natomiast, jaki mamy teraz, polega na tym, że część z nas – prawników – uczestniczy w procesie demolowania państwa prawa. W świadomym łamaniu konstytucyjnych zasad państwa prawa i lekceważeniu gwarancji praw człowieka. Są wśród tych osób ludzie tacy jak prokurator Piotrowicz, którzy i przed 1989 r. byli potulnie spolegliwi wobec władzy i czerpiący z tego korzyści. Są jednak i tacy, którzy w 1989 r. byli dziećmi.
To jest więc znowu czas próby. Przed ludźmi otwierają się szanse na stanowiska, pieniądze, wyjazdy, możliwości robienia projektów – wystarczy być posłusznym, przytakiwać i udawać, że nikt nam nigdy nie wmówi, że czarne jest czarne…
Jak za komuny. Za jeden podpis.
Za lojalność. Za zgodę na stawiane warunki. Nie trzeba się na nie godzić, najczęściej mamy wybór. Kiedyś za komuny nie pojechałam do Oksfordu. Nie miałam paszportu. Żeby dostać paszport, musiałabym wstąpić do partii. Do dziś żałuję, że nie pojechałam do Oksfordu. Nigdy nie żałowałam, że nie wstąpiłam do PZPR, ani żadnej innej partii.
I trzeba było podpisać chęć współpracy?
Nie wiem, co by było dalej. Nie przekroczyłam granicy wstąpienia do PZPR. Wiem, że dziś prawnicy znów stoją przed wyborem. Ceną nie jest paszport. Ceną nadal jest lojalność, która wymaga legitymizowania demontażu z takim trudem wywalczonego państwa prawa. Natomiast nie wiem, czy będzie ktoś chętny na stanowisko I prezes SN. Jeśli tak, to będzie to tylko dowód na jego/jej nieumiejętność czytania prawa i na sprzeniewierzenie się własnej kompetencji i karierze prawniczej. Bez względu na to, czy ta praktyka była na uczelni czy w sądzie. Przecież uczymy studentów, czym jest Konstytucja, przysięgamy na Konstytucję, tłumaczymy, że prezydent nie może nikogo ułaskawić przed prawomocnym wyrokiem. Żaden prawnik w Polsce nie może udawać, że nie wie, że kadencja I prezes Sądu Najwyższego upływa w 2020 r. I żadna próba przekupstwa, złamania kręgosłupa nie może tego zmienić. Bez względu na to, jakie są różnice w środowisku prawniczym, tu sprawy są jednoznaczne.
A kariera?
Jaka kariera?
Pani profesor, pani kolega z wydziału prawa, prof. Warchoł, jest wiceministrem sprawiedliwości.
Jak widać, uniwersytety są również miejscem, z którego się wywodzą kadry polityczne. Sama możliwość jednak robienia kariery politycznej nie usprawiedliwia niszczenia standardów państwa prawa.
Uczy?
Uczy. I studenci pytają, jak to jest, że jako prof. Warchoł, mówi na uczelni jedno, a jako minister Warchoł na konferencjach, w wystąpieniach publicznych, temu zaprzecza. Przecież prof. Warchoł jest autorem zmian w kodeksie postępowania karnego w kierunku odejścia od procesu inkwizycyjnego na korzyść procesu kontradyktoryjnego. Tymczasem, kiedy PiS doszedł do władzy to minister Warchoł uzasadniał bezsensowność wprowadzonej przez siebie reformy. Byłaby to godna pochwały zdolność do samokrytyki, gdyby nie fakt, że stała raczej za tym zwykła urzędnicza spolegliwość ze szkodą dla procesu karnego. PiS wprowadził też przepisy w sposób oczywisty dla prof. Warchoła niedopuszczalne, jak np. korzystanie z „owoców zatrutego drzewa”, czyli dowodów uzyskanych w sposób nielegalny np. poprzez prowokację, które jako minister, pan Warchoł pochwalał. Niekoniecznie rozumiem taką postawę, ale myślę że dojrzałość wyraża się w tym, by raczej niż wytykać cudze błędy, dostrzegać własne.
Pani teraz próbuje robić jakieś analogie?
Nie próbuję. Te analogie są. Dojrzałość polega na tym, żeby zamiast doszukiwać się winy Tuska, przyjrzeć się swojej działalności i sprawdzić, co ja sama źle zrobiłam, gdzie nawaliłam.
Jako prawnik?
Hm. W 2007 r. powinnam się była zaprzeć i dalej prowadzić zajęcia kliniczne z prawa na co dzień. Służyły na serio i w praktyce budowaniu społeczeństwa obywatelskiego. W ich efekcie uczestniczący w nich studenci, uczniowie, więźniowie, policjanci nabywali kompetencje praktycznego stosowania przepisów prawa w rozwiązywania codziennych problemów. Uczyły ich też dobrej komunikacji. Dawały umiejętność rozwiązywania problemów bez stosowania przemocy. W latach 1992-1993 na Uniwersytecie Georgetown uczyłam się jak prowadzić klinikę prawa – tam zwaną „Street Law”, w Polsce nazwaną „Prawem na co dzień”. Zajęcia te ruszyły na Wydziale Prawa i Administracji UW w 1995 r. Wkrótce prowadzone były także w Białymstoku, Poznaniu, Krakowie i paru innych miejscach. Były to pierwsze kliniki prawa w Polsce. Wymagały ogromnego nakładu czasu, pracy, pieniędzy, zaangażowania, zespołu ludzi i dawały kapitalne efekty. Kolejni dziekani wydawali zgodę na ich prowadzenie, ale nie towarzyszyło temu zwolnienie nas, prowadzących, z części innych zajęć. Nie potrafiłam też doprowadzić do tego, by instytucjonalnie wydział poczuwał się, iż zajęcia te są częścią programu nauczania prawa. To moja wina, nie dziekanów. Teraz, gdy zajęcia ruszyły na nowo, mam nadzieję, że nie powtórzymy starych błędów. W grupie może być nie więcej niż 20 osób. Pracuje się dwójkami. Przed zajęciami studenci wraz z prowadzącymi przygotowują kolejne scenariusze zajęć. Muszą uwzględniać wiedzę, umiejętności i wartości, które każde z zajęć przynoszą. Prowadzone są metodami interaktywnymi. Minimum wykładu, maksimum praktyki. Uczą prawa, jego stosowania i jasnego, zrozumiałego mówienia o prawie. Stąd wykorzystywanie w trakcie zajęć kazusów, scenek, quizów. Przygotowani na zajęciach na uniwersytecie studenci idą z kolei i dzielą się tak zdobytą wiedzą w szkołach z uczniami, w więzieniach z więźniami. Wcześniej zajęcia te prowadzone były także z kadrą policyjna i służbą więzienną, nauczycielami szkół gimnazjalnych i licealnych. To była i jest praktyczna metoda na budowanie społeczeństwa obywatelskiego. W 2007 r., po 12 latach prowadzenia zajęć, nastąpiła w nich przerwa. Kto wie, może gdyby dalej trwały, gdybym wytrwała i nie odpuściła, to myślę że moglibyśmy dziś być w innym miejscu, może by też nie doszło do tego, co się dzieje teraz w wymiarze sprawiedliwości. Gdyby klinika „Prawa na co dzień” dała radę stworzyć sieć edukacyjną w całym kraju – bylibyśmy dziś w innym, lepszym miejscu. Optymistyczne jest więc to, że w 2017 roku znowu na UW ruszyły zajęcia z prawa na co dzień.
Bez pani.
Przekazałam całe know how świetnie przygotowanym i doskonale sobie radzącym paniom adiunktom z naszego wspólnego zakładu kryminologii. Nadal jednak uważam klinikę „Prawa na co dzień” za swoje największe osiągnięcie w działalności edukacyjnej, a z drugiej strony porażkę, że nie umiałam zapewnić tym zajęciom instytucjonalnego miejsca w curriculum zajęć studiów prawniczych. Prawdopodobnie do pewnego stopnia mogło mieć znaczenie to, że na uniwersytecie, który jest instytucja hierarchiczną, byłam wprowadzając je, zaledwie doktorem. Równie dobrze mogło być jednak tak, że nie umiałam tego dobrze zrobić. I tytuł nie ma tu nic do rzeczy.
Prawo to jest ewolucja.
Oczywiście.
Sama pani niedawno powiedziała, że gdyby nie ta ewolucja, to prof. Krystyna Pawłowicz, pani koleżanka z wydziału, nie studiowałaby prawa, nie zostałaby profesorem, posłem.
Krystynie Pawłowicz zaledwie przypominałam, że gdyby nie feministki, pewnie by nawet nie mogła marzyć o studiach prawniczych, nie mówiąc o prawie do głosowania. Gdyby nie gender, a więc zwrócenie uwagi na to, że cechy przypisywane kobietom i mężczyznom niewiele mają wspólnego z biologią lecz większość z kulturą, nawet jej – chyba, że stać by ją było na feminizm – nie przyszłoby do głowy, że może zostać posłanką. I tak rozumiana ewolucja oczywiście wywołuje stosowne zmiany w prawie. Czym innym są jednak zmiany obyczajowe, do których dojrzewamy. I np. rozumiemy, że prawo, które zakazuje małżeństw osobom o różnym kolorze skóry z powołaniem się na Biblię, to nic innego jak szkodliwa dyskryminacja i rasizm. Podobnie współcześnie rozumiemy, że odmawiając małżeństw osobom tej samej płci, dyskryminujemy ludzi, którzy mają prawo do wolności od dyskryminacji. Innego natomiast rodzaju są zmiany, które dotyczą urządzenia relacji między władzą, a ludźmi władzy tej poddanymi. Trójpodział władzy nie jest po to, żeby to ładnie wyglądało w trójkącie, bo Monteskiusz tak wymyślił, tylko dlatego, że władza bez zrównoważonej kontroli i współzależności, bez transparencji i bez ograniczenia apetytów na władzy zagarnianie dla siebie, demoralizuje i sprawia, że zaczyna zagrażać naszym wolnościom. Brak kontroli i równowagi władz, jednowładztwo partyjnego wodza, szybko odrywa go od rzeczywistości. Mało kto przyniesie mu bowiem złe wieści bądź skrytykuje; tym szybciej traci on kontakt z rzeczywistością. Cenę za to płacimy jednak przez dłuższy czas my.
Prawnikowi wypada protestować pod sądem, pod parlamentem?
Nie uprawia się polityki, w sensie kiepskiego politykierstwa, oświadczając i zajmując stanowisko w ważnych sprawach publicznych. W ten sposób wyraża się troskę o wspólny dom i dobrą postawę obywatelską. Nie tylko mam do tego prawo, ale wręcz jestem do tego zobowiązana. Jeśli zabranie głosu przez prawniczkę jest traktowane jako polityczne, to również niezabranie głosu jest polityczne, więc nie tylko wypada protestować, a po prostu tam trzeba być. Każda władza boi się ulicy i z ulicą się liczy. Władza obecna stara się zagłodzić niezależne od niej organizacje obywatelskie, które mogą prezentować obywatelski punkt widzenia. Protest uliczny jest formą wypełniającą to, czego władza stara się ludzi pozbawić – wolności zgromadzeń, i korzystania z innych podstawowych praw obywatelskich. Proces umniejszania roli organizacji pozarządowych rozpoczął się jednak wcześniej. Przez ostatnie lata rządów Platformy miałam wrażenie, że działa ona pod dyktando PiS-u. Jarosław Gowin, wsadzony na stanowisko ministra sprawiedliwości, ułatwiał sprawę.
Za tamtych rządów, tuż przed końcem kadencji Trybunału Konstytucyjnego powołano nowych sędziów TK. Protestowała pani wtedy?
Zwracałam na to uwagę. Było jasne, że to jest nieprawidłowe. Na naszym wydziale jest prof. Ryszard Piotrowski, prof. Marcin Matczak i paru innych wybitnych konstytucjonalistów; byli w tym bardziej kompetentni ode mnie i oczywiście protestowali. Ja protestowałam, kiedy Sejm w 2013 r. uchwalał ustawę Gowina. To ustawa, w myśl której człowiek po odbyciu kary może być umieszczony bezterminowo w zakładzie zamkniętym w oparciu o procedurę prawa cywilnego. Źle sie stało, że prezydent Komorowski ją podpisał, a Trybunał Konstytucyjny uznał za zgodną z Konstytucją. Dla mnie było oczywiste, że jest ona papierkiem lakmusowym – sprawdzeniem jak dalece uda się wymusić na sejmie i prezydencie zgodę na pogwałcenie podstawowych zasad prawa karnego, gdy będzie się używać argumentów perswazyjnych, strasząc morderstwami i gwałtami na dzieciach. Późniejsze nieprawidłowości, jakich dopuścił się PiS, dochodząc do władzy, uważam za konsekwencje przyjęcia ustawy Gowina.
Prezydent Komorowski odznaczył Panią Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.
W 2012 r. I czułam się zaszczycona i wyróżniona. W 2014 r., po podpisaniu ustawy Gowina, już bym tego orderu nie przyjęła.
Lewaczka, genderystka – to prof. Pawłowicz o pani.
Piękne terminy.
To obelgi.
Rozumiem, że miało to brzmieć jak obelga, ja jednak przyjmuję to za komplement. Prof. Lech Falandysz powiedział mi kiedyś, że jestem socjaldemokratką. To blisko lewaczki. Jestem w pełni świadomą feministką; więc i genderystka mnie nie razi. To mi odpowiada. A propos prof. Pawłowicz, to razem chodziłyśmy podczas aplikacji sędziowskiej na obowiązkowy w jej trakcie kurs marksizmu i leninizmu. Trzymiesięczny. Opracowałam na nim pewien patent. Za 60 zł kupiłam „Kapitał” Marksa oprawiony w skórę. Na zajęciach mówiłam, co chciałam, a kiedy wykładowca się burzył, otwierałam „Kapitał” na dowolnej stronie, mówiąc: „a Marks powiedział…” i czytałam dowolny fragment. Na egzaminie, po tym kursie, poprosiłyśmy z Krystyną o czwórki, bo piątki z tego przedmiotu mieć nie wypadało. Potem razem zdawałyśmy egzamin sędziowski. W jednej dwójce. Uważam, że każdy z nas ma potencjał i ten potencjał, to jak z niego korzystamy, zależy jednak od nas.
Zgodnie z prawem?
Można być sprawnym prawnikiem, w sensie znajomości przepisów i sprawności posługiwania się nimi. To jednak za mało. Potrzeba do tego, jak mawia profesor Ewa Łętowska, jeszcze by kręgosłup był nie nazbyt giętki. Nie godzi się prawnikom przykładać do demolowaniu demokratycznego państwa prawa. Przecież PiS mógłby rządzić, nie łamiąc Konstytucji. Ma większość i przyzwolenie, by działać w ramach Konstytucji. W tych warunkach łamanie Konstytucji i niszczenie demokratycznych instytucji kontroli władzy oznacza i to, że Polska przestaje być także państwem sprawiedliwości społecznej, przestaje liczyć się – pomimo pozorów troski – ze zwykłym człowiekiem. PiS zadłuża nas i wydaje nasze pieniądze niekoniecznie sensownie. Dobra koniunktura gospodarcza nakręcona w czasach PO, w czasach PiS może się skończyć. Zamach na instrumenty kontroli władzy pozbawia nas nad władzą kontroli, jej gwarantując bezkarność, nam bezradność. Te zmiany więc, które zachodzą w państwie, są zagrożeniem także dla tych, którzy na PiS głosowali. Za chwilę bowiem ci wszyscy wyborcy nie będą PiS-owi już do niczego potrzebni.