Gdy piszę te słowa, w Sejmie trwa pierwsze czytanie nowelizacji prawa o prokuraturze. Kiedy czytelnik trzyma w rękach to wydanie Magazynu DGP, ustawa jest już z dużym prawdopodobieństwem uchwalona. Legislacyjne pendolino po szynach demokracji sunie nocą. I zmienia polski wymiar sprawiedliwości na gorsze.
Magazyn DGP / GazetaPrawna.pl
Wyjaśnijmy dwie rzeczy podstawowe. Po pierwsze, nowelizacja prawa o prokuraturze niemal w ogóle nie dotyczy prokuratury. Chodzi o zmiany w Sądzie Najwyższym oraz w sądach powszechnych. Posłowie, którzy wnieśli projekt do laski marszałkowskiej, nie są z nami szczerzy.
Po drugie, choć można różnie oceniać wprowadzane zmiany, nie budzi wątpliwości, że nie przysłużą się one obywatelom. Służyć będą władzy, a konkretnie Zjednoczonej Prawicy. Oczywiście ktoś może oceniać, że to, co dobre dla Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry, jest dobre także dla niego lub – patrząc szerzej – dla Polski. Ale na uchwalanej właśnie ustawie przeciętny Kowalski nie skorzysta.
Co zmieniają nowe przepisy? Większość komentatorów skupia się na zmianach w Sądzie Najwyższym. Te jednak z perspektywy zwykłego obywatela wydają się drugorzędne. Istotniejsze jest to, co będzie się działo w sądach powszechnych. W największym uproszczeniu prezesi sądów, powoływani przez ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobrę, staną się władcami gmachów, w których urzędują. Zapewne wielu z nas ogląda amerykańskie seriale prawnicze. Szczerze polecam „The Good Wife” (pol. „Żona idealna”) czy jego kontynuację „The Good Fight” (pol. „Sprawa idealna”). W jednym z ostatnich odcinków tego drugiego sędzia (w praktyce – szefowa sądu) mówi: „Co prawda w Ameryce mamy demokrację, ale w tych ścianach panuje monarchia. I ja jestem jedyną i niepodważalną królową”. Procedowana w Sejmie ustawa mniej więcej taką wykreuje rzeczywistość – uczyni prezesów sądów królami. Będą rządzili po swojemu... aż do czasu, gdy minister sprawiedliwości uzna, że któregoś z nich należy wymienić.
Niedowiarki spytają o szczegóły. Służę. Projekt ustawy (a gdy czytelnik ma w rękach niniejszy tekst – już sama ustawa) przewiduje, że w sytuacjach, w których do tej pory prezes musiał konsultować swe decyzje z kolegium sądu (czyli sędziami mającymi największe poważanie w danym sądzie), nie będzie już do takich uzgodnień zobligowany. Samodzielnie wyznaczy przewodniczącego wydziału oraz wizytatorów (to kluczowe postaci w tych instytucjach – od ich opinii zależy to, czy ktoś awansuje w sądowniczej hierarchii). Może więc być tak, że w sądzie, w którym jest np. 60 sędziów, jeden wybraniec ministra sprawiedliwości i jego pięciu popleczników obejmą wszystkie najistotniejsze stanowiska, choćby pozostałych 54 sędziów uważało ich za szkodników. Oczywiście możliwe jest, że to właśnie mniejszość ma rację i wie, co jest dla sądu, sędziów i podsądnych dobre. Ale jak to się ma do haseł o demokratyzacji sądów, które tak żarliwie głoszą przewodniczący sejmowej komisji sprawiedliwości Stanisław Piotrowicz czy poseł Marek Ast?
Koniec sądowej demokracji zapowiada też chęć unicestwienia zgromadzenia ogólnego sędziów. Teoretycznie to organ w danej apelacji lub okręgu najważniejszy. Można powiedzieć, że to samorząd sędziowski, którego jednym z członków jest prezes sądu. Tym samym zgromadzenie jest istotniejsze nawet od prezesa. I w tym, zdaniem rządzących, problem. Po poprzednich zmianach w systemie sądownictwa z połowy 2017 r. okazało się, że wybrani przez ministra Zbigniewa Ziobrę prezesi mają duży kłopot ze zgromadzeniami. Pokazała to choćby sytuacja w Krakowie. Sędziowie w ramach sprzeciwu wobec nowych porządków po prostu przestali na zgromadzenia przychodzić. Co więc proponuje władza? Obniżenie pozycji zgromadzenia ogólnego.
„Zmiany brzmienia [właściwych przepisów – red.] zmierzają do wyeliminowania kworum podczas posiedzeń zgromadzeń ogólnych sędziów apelacji i sędziów okręgu, jako warunku skutecznego podejmowania uchwał, w celu zapewnienia możliwości efektywnego działania tych organów samorządu sędziowskiego” – czytamy w uzasadnieniu projektu.
Skoro podczas zgromadzeń nie ma wymaganego kworum do podejmowania uchwał, ustawodawca likwiduje wymóg kworum. Stanie się całkiem możliwe, by prezes ze swoim wiceprezesem w zaciszu prezesowskiego gabinetu przegłosowali wszystko, czego zapragną; bez udziału pozostałych sędziów. Ktoś powie: skoro sędziowie nie chcą przychodzić i współdecydować, to ich sprawa. Jest to jakiś argument. Ale może w takim razie należy zmienić również zasady głosowania w Sejmie? Bywało w naszej historii, że rządziły rządy mniejszościowe. Brakowało jednego czy dwóch posłów, by osiągnąć magiczny poziom 231 głosów. Po co się męczyć? Może lepiej uchwalić, że kto sprawuje władzę, ten może decydować o wszystkim?
Idźmy dalej. Zapewne większość z czytelników pamięta słowa polityków PiS oraz przedstawicieli Ministerstwa Sprawiedliwości, że nareszcie w Polsce sędziowie będą do spraw losowani. Argumentowano, że skończą się machlojki i już nie będzie możliwości, by np. lokalny biznesmen dogadał się z prezesem sądu, aby sprawę jego syna, który jechał po dwóch głębszych, prowadził przychylny układowi sędzia. Osobiście chwaliłem tę zmianę. Widocznie jednak losowanie, zdaniem samych rządzących, jest zbyt niezależne od władzy. Postanowili utrącić ten pomysł.
W projekcie nowelizacji znajduje się bowiem zmiana art. 47b par. 1 ustawy o ustroju sądów powszechnych. Zgodnie z proponowanym brzmieniem tej regulacji zasada niezmienności składu sędziowskiego zostaje przesunięta dopiero na etap po odbyciu posiedzenia. Co ta, być może skomplikowana, zasada oznacza w praktyce? Ano tyle, że choć skład sędziowski do danej sprawy zostanie wylosowany, to aż do czasu odbycia pierwszego posiedzenia prezes sądu będzie mógł nim dowolnie manipulować. Jeśli się trafi sędzia, który zdaniem prezesa nie podoła zadaniu w danej sprawie, nic nie będzie stało na przeszkodzie, aby wymienić go na innego.
Czyli, mówiąc najprościej, skład sędziowski do sprawy zostanie wylosowany, ale losowanie zatwierdzić jeszcze będą musieli nominaci ministra sprawiedliwości. Pomysłodawcy tego rozwiązania – poseł Ast z kolegami – w uzasadnieniu stwierdzili, że umożliwi to „bardziej elastyczne zarządzanie sprawami”. Nie sposób się nie zgodzić.
Po wejściu w życie nowelizacji jeszcze bardziej wzmocniona zostanie Krajowa Rada Sądownictwa (KRS). To ciekawa sprawa, bo dopóki w KRS był sędzia Żurek, przedstawiciele obozu rządzącego mówili, że już sam model funkcjonowania rady nie służy wymiarowi sprawiedliwości. Po zmianach personalnych, gdy sędziego Żurka zastąpił sędzia Mitera, okazuje się, że KRS jest tak dobra, iż warto przekazać jej więcej kompetencji. Teraz, wraz z nową ustawą, KRS będzie decydować nie tylko o obsadzie sądów i sędziowskich awansach, lecz już także o tym, do jakiego wydziału trafi dany sędzia oraz jaki będzie jego zakres obowiązków.
Kolejne uprawnienie dla rady bawi szczególnie w kontekście sytuacji, z jaką spotkał się Wojciech Katner, czyli profesor nauk prawnych, wybitny cywilista, sędzia Sądu Najwyższego (SN) w Izbie Cywilnej. Choć zgodnie z przepisami wprowadzonymi ostatnią reformą SN przedstawił zaświadczenie o stanie zdrowia, które trafiło do prezydenta, a następnie KRS, oraz wyraził chęć dalszego orzekania, KRS zweryfikowała go negatywnie. Stwierdzono, że dalsza praca prof. Katnera w SN „nie jest zgodna z interesem wymiaru sprawiedliwości i ważnym interesem społecznym”. Sęk w tym, że KRS uznała Katnera – cywilistę, który wychował setki adeptów cywilistyki – za karnistę. Nie ma to oczywiście kardynalnego znaczenia, gdyż zapewne prof. Katner zostałby uznany za niewłaściwego do dalszego piastowania funkcji w SN, nawet gdyby prawidłowo go „rozpoznano”. Mówi nam to jednak wiele o jakości pracy w KRS i o tym, że specjalizacja danego sędziego w ogóle nie leży w zainteresowaniu rady.
Jeśli tak dalej pójdzie, to niebawem sądownictwo pogrąży się w jeszcze większym chaosie. KRS będzie wysyłała karnistów do orzekania w wydziałach cywilnych, a cywilistów do wydziałów karnych. Fachowiec od upadłości zajmie się alimentami, a pani sędzia, która całe życie orzekała w sądzie rodzinnym, dostanie dużą sprawę gospodarczą. A potem wybuchnie kolejna afera podobna do tej związanej z Amber Gold i nikt nie będzie wiedział, dlaczego wymiar sprawiedliwości nie daje sobie rady z materią (np. złożonymi zagadnieniami gospodarczymi). Będziemy zachodzić w głowę, jak to się stało, że człowiek orzekający o przyznaniu opieki nad dzieckiem nagle dostał do rozpoznania sprawę dotyczącą piramidy finansowej.
Oczywiście, w głosowaniu za nowelizacją prawa o prokuraturze (które – jak chyba pokazałem – z prokuraturą ma niewiele wspólnego) większości sejmowej wcale nie chodziło o przeprowadzenie powyższych zmian. Te zrealizują się mimochodem. Najistotniejsze było to, by umożliwić szybką wymianę I prezesa Sądu Najwyższego. Ta zmiana, choć niezwykle istotna z perspektywy samorządności w Polsce, nie będzie szybko i wyraźnie dostrzegalna dla przeciętnego obywatela. Dla niego ważniejsze jest bowiem to, co się dzieje w jego lokalnym sądzie. O tym, dokąd zabrnęliśmy, przeciętny obywatel dowie się dopiero wtedy, gdy zetknie się w nim z prezesem, który wszystko może. Radzę więc lojalnie: gdy kogoś potrącicie w drzwiach, lepiej niech nie będzie to prezes sądu.
Jeśli tak dalej pójdzie, to niebawem sądownictwo pogrąży się w jeszcze większym chaosie. KRS będzie wysyłała karnistów do orzekania w wydziałach cywilnych, fachowiec od upadłości zajmie się alimentami, a pani sędzia, która całe życie orzekała w sądzie rodzinnym, dostanie dużą sprawę gospodarczą. A potem wybuchnie kolejna afera gospodarcza i nikt nie będzie wiedział, dlaczego wymiar sprawiedliwości nie daje sobie rady