W Ministerstwie Zdrowia nie są prowadzone prace legislacyjne dotyczące nowelizacji ustawy o bezpieczeństwie żywności i żywienia (t.j. Dz.U. z 2017 roku poz. 149 ze zm.) w zakresie suplementów diety – poinformował w odpowiedzi na interpelację poselską wiceminister zdrowia Zbigniew Król.
To o tyle istotna deklaracja, że jeszcze kilka miesięcy temu resort zapowiadał stworzenie specustawy, by walczyć z patologiami przy produkcji i sprzedaży suplementów.
Teraz jednak ministerstwo zaznacza, że nie ma potrzeby interwencji ustawodawczej. Powody? Po pierwsze, jak wskazuje minister Król, „pełną odpowiedzialność za produkt, który znajduje się w obrocie, ponosi przedsiębiorca”. Jeśli więc dojdzie do nieprawidłowości, nie będzie problemu z obciążeniem odpowiedniego podmiotu.
Po drugie, „w trosce o bezpieczeństwo zgłaszanych produktów i zdrowie konsumentów, każdy produkt w Polsce jest weryfikowany w sposób indywidualny”.
„Produkty zgłaszane do Głównego Inspektora Sanitarnego są aktualnie sprawdzane pod kątem zawartości substancji niebezpiecznych, stanowiących zagrożenie dla zdrowia i życia człowieka. Jeśli substancje takie występują w danym środku spożywczym, podejmowane są odpowiednie działania mające na celu wyeliminowanie takiego środka z obrotu, jeśli został on wprowadzony na rynek” – przekonuje Zbigniew Król.
Tyle że eksperci przekonani nie są. Na bolączki polskiego systemu kontroli leków i suplementów zwracał uwagę w ostatnim Magazynie DGP prof. Zbigniew Fijałek z WUM, dyrektor Narodowego Instytutu Leków w latach 2005–2015 („Zalew fałszywych leków”, DGP nr 110/2018).
– Sanepid kontroluje suplementy tylko wyrywkowo. Bada zaledwie trzy rzeczy: obecność pestycydów, metali ciężkich i obecność bakterii oraz grzybów. Nie sprawdza tego, czy w tych suplementach diety nie ma czegoś, czego być nie powinno, np. substancji leczniczej – wskazuje prof. Fijałek. I dodaje, że jego zdaniem powszechne jest, że w suplementach nie ma tego, co producent obiecuje, że jest.
– Od czasu do czasu jakiś wydział farmaceutyczny prowadzi badania suplementów diety, i to tych oferowanych w aptece, nie w internecie. Z reguły się okazuje, że w znacznej ich części w ogóle nie ma deklarowanych substancji. Nie rozumiem, dlaczego nie traktuje się tego jak fałszerstwa. Wnioski z takich badań wysyłane są do różnych instytucji, ale nikt z tym nic nie robi – spostrzega ekspert.
Projekt nowelizacji, który był nieformalnie konsultowany, przewidywał m.in. wprowadzenie opłat za rejestrację suplementów w wysokości 1 tys. zł. Pieniądze te miały być przeznaczone na dofinansowanie sanepidu.
Inspekcja sanitarna podkreślała, że potrzeba wprowadzenia odpłatności wynika z tego, że trafiają do niej tysiące powiadomień, z czego wiele nie spełnia podstawowych wymogów formalnych. Nie brakuje też powiadomień w sprawie produktów, które dopiero narodziły się w głowach producentów i być może nigdy nie wejdą na rynek.
„W konsekwencji urzędnicy poświęcają dużą liczbę roboczogodzin na korespondencję z przedsiębiorcami (w celu skompletowania wymaganych dokumentów)” – opisywała problemy inspekcja. Inny pomysł to odpowiednie znakowanie suplementów, np. kolorem niebieskim, by łatwiej je można było odróżniać od leków. ©℗
Teraz jednak ministerstwo zaznacza, że nie ma potrzeby interwencji ustawodawczej. Powody? Po pierwsze, jak wskazuje minister Król, „pełną odpowiedzialność za produkt, który znajduje się w obrocie, ponosi przedsiębiorca”. Jeśli więc dojdzie do nieprawidłowości, nie będzie problemu z obciążeniem odpowiedniego podmiotu.
Po drugie, „w trosce o bezpieczeństwo zgłaszanych produktów i zdrowie konsumentów, każdy produkt w Polsce jest weryfikowany w sposób indywidualny”.
„Produkty zgłaszane do Głównego Inspektora Sanitarnego są aktualnie sprawdzane pod kątem zawartości substancji niebezpiecznych, stanowiących zagrożenie dla zdrowia i życia człowieka. Jeśli substancje takie występują w danym środku spożywczym, podejmowane są odpowiednie działania mające na celu wyeliminowanie takiego środka z obrotu, jeśli został on wprowadzony na rynek” – przekonuje Zbigniew Król.
Tyle że eksperci przekonani nie są. Na bolączki polskiego systemu kontroli leków i suplementów zwracał uwagę w ostatnim Magazynie DGP prof. Zbigniew Fijałek z WUM, dyrektor Narodowego Instytutu Leków w latach 2005–2015 („Zalew fałszywych leków”, DGP nr 110/2018).
– Sanepid kontroluje suplementy tylko wyrywkowo. Bada zaledwie trzy rzeczy: obecność pestycydów, metali ciężkich i obecność bakterii oraz grzybów. Nie sprawdza tego, czy w tych suplementach diety nie ma czegoś, czego być nie powinno, np. substancji leczniczej – wskazuje prof. Fijałek. I dodaje, że jego zdaniem powszechne jest, że w suplementach nie ma tego, co producent obiecuje, że jest.
– Od czasu do czasu jakiś wydział farmaceutyczny prowadzi badania suplementów diety, i to tych oferowanych w aptece, nie w internecie. Z reguły się okazuje, że w znacznej ich części w ogóle nie ma deklarowanych substancji. Nie rozumiem, dlaczego nie traktuje się tego jak fałszerstwa. Wnioski z takich badań wysyłane są do różnych instytucji, ale nikt z tym nic nie robi – spostrzega ekspert.
Projekt nowelizacji, który był nieformalnie konsultowany, przewidywał m.in. wprowadzenie opłat za rejestrację suplementów w wysokości 1 tys. zł. Pieniądze te miały być przeznaczone na dofinansowanie sanepidu.
Inspekcja sanitarna podkreślała, że potrzeba wprowadzenia odpłatności wynika z tego, że trafiają do niej tysiące powiadomień, z czego wiele nie spełnia podstawowych wymogów formalnych. Nie brakuje też powiadomień w sprawie produktów, które dopiero narodziły się w głowach producentów i być może nigdy nie wejdą na rynek.
„W konsekwencji urzędnicy poświęcają dużą liczbę roboczogodzin na korespondencję z przedsiębiorcami (w celu skompletowania wymaganych dokumentów)” – opisywała problemy inspekcja. Inny pomysł to odpowiednie znakowanie suplementów, np. kolorem niebieskim, by łatwiej je można było odróżniać od leków. ©℗