- W 2012 roku w Stanach Zjednoczonych pewien bezdomny został oskarżony o zabójstwo multimilionera, bo na ciele denata ujawniono DNA tego włóczęgi. Groziła mu za ten czyn kara śmieci. I wszystko byłoby spójne, gdyby nie to, że bezdomny w chwili zdarzenia leżał nieprzytomny na OIOM-ie pod ścisłym nadzorem lekarskim i w żaden sposób nie mógł dokonać zabójstwa. Okazało się - dopiero w toku procesu - że ratownicy medyczni, którzy udzielali pomocy pokrzywdzonemu trzy godziny wcześniej, przenieśli DNA oskarżonego na zabitego mężczyznę. Ten człowiek miał niepodważalne alibi, a mimo wszystko prokuratorzy postawili go w stan oskarżenia. Nie rozumieli, jak to się stało, że DNA "przeszło" z osoby na osobę - opowiada Ryszard Pawłowski, profesor nauk medycznych, kierownik pracowni biologii i genetyki sądowej Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego.

Patryk Słowik: Media żyją nieustannie sprawą Tadeusza Komendy, który po 18 latach został wypuszczony z zakładu karnego, gdyż – jak się okazało – jest niewinny. Został skazany na podstawie badań DNA, a także został wypuszczony na podstawie wyników badań DNA. Czy to nie dowód na to, że wynik z badań DNA jest przeceniany przez sądy?

Prof. Ryszard Pawłowski: Zapewne przez wiele sądów jest przeceniany. Ale tak naprawdę najwięcej zależy od tego, jakie laboratorium przeprowadza badanie, na ile rzetelny jest biegły oraz jak jest interpretowany i rozumiany wynik profilowania DNA. Musimy wiedzieć, że pomyłki zdarzają się wszędzie. To truizm, ale warto o tym pamiętać. Sam fakt pomyłki nie może wpływać na ocenę ogółu rozwiązania. Narzędzie w postaci analizy DNA jest narzędziem wspaniałym, we współczesnym procesie karnym najlepszym, jakie istnieje. Ale tylko jeśli znajdzie się we właściwych rękach i jeśli wszyscy uczestnicy postępowania podchodzą krytycznie do wyników, a nie traktują ich niczym prawdę objawioną.
Na pewno słyszał pan o niebezpieczeństwie zakontaminowania śladu obcym DNA. Zdarza się to na różnych etapach: oględzin miejsca zdarzenia, na etapie badania laboratoryjnego, a nawet w sądzie, gdy sędzia gołą ręką sięga po dowód rzeczowy, wyciąga go z worka, stawia na stole, a potem konieczne staje się ponowne badanie dowodu już z zafałszowanym profilem DNA. Takie ryzyko zawsze istnieje. Ale to nie znaczy, że badanie DNA jako takie jest czymś złym. Wręcz przeciwnie. Jest to wspaniałe narzędzie pod warunkiem, że cały proces pobierania, badania i interpretacji wyników odbywa się wg ścisłych reguł i we właściwym reżimie postępowania.

W ostatnich tygodniach wielu komentatorów mówiło, że kilkanaście lat temu ryzyko pomyłek – jak w sprawie pana Komendy – było spore. Teraz zaś jest bliskie zeru. To prawda?

Ryzyko błędu w rozumieniu przypadkowej zgodności profilu DNA u innej osoby niż sprawca jest aktualnie znacznie mniejsze. Wynika to z zakresu i rodzaju badanego DNA. Pod koniec lat 90. laboratoria genetyki sądowej stosowały proste zestawy komercyjne do profilowania DNA o małej sile dyskryminacji. Mogło się więc zdarzyć, że częstość uzyskanego profilu DNA była duża np. 3 proc. czyli statystycznie 3 na 100 osób mogło nie zostać wykluczonych jako potencjalne źródło DNA. Mówiąc brutalnie: pan Komenda miał pecha. A zabrakło śledczych i sędziów, którzy by to sprawdzili i ocenili w należytym stopniu.

Aktualnie używane są zestawy do profilowania DNA, gdzie prawdopodobieństwo przypadkowej zgodności profili jest ekstremalnie małe. Wynosi minimum jeden na miliard, a zazwyczaj jest znacznie mniejsze często jeden na bilion czy jeden na biliard. Można więc powiedzieć, że otrzymujemy wynik graniczący z pewnością, prawie wskazujemy osobę, od której pochodzi ślad DNA. Tyle że to ma się to nijak do błędów ludzkich. Nie mogę mówić o konkretnych sprawach, ale znam przypadki, gdy dochodziło do kontaminacji na miejscu zdarzenia czy podczas badań w laboratoriach biegłych sądowych. Teoretycznie dobrze przeszkolone w obchodzeniu się z dowodami rzeczowymi osoby dotykały gołymi rękami przedmiotów, z których później pobierano ślady DNA. Pyta pan, czy to melodia przeszłości? Niestety nie, bo przy każdym badaniu występuje ryzyko popełnienia błędu.

W stosunkowo świeżej publikacji holenderskiego NFI (Netherlands Forensic Institute w Hadze) stwierdzono, że ryzyko błędu ludzkiego w analizie DNA wynosi ok. 0,5 proc. To dużo. A obawiam się, że może być jeszcze większe, gdyż badania genetyczne stały się ogromnym biznesem. Powstaje wiele laboratoriów, które nie przestrzegają najwyższych standardów. Są też biegli, którzy nigdy biegłymi nie powinni zostać. Oczywiście sąd powinien odróżniać dobrego biegłego od kiepskiego, ale musimy być sprawiedliwi: przeciętny sędzia nie zna się na analizie DNA. Musi komuś zawierzyć. Z tego powodu w mojej opinii optymalny jest anglosaski proces kontradyktoryjny, w którym strony samodzielnie zbierają i realizują dowody, a sędzia jedynie ocenia i uznaje dowody. Biegli z obu stron przedstawiają i wytykają potencjalne błędy czy mankamenty w opiniach sądowych. Niestety ten rodzaj procesu w naszym kraju po krótkim bycie zniknął dwa lata temu.

Jest też problem z niezrozumieniem, skąd się biorą ślady.

Bez wątpienia to jeden z najpoważniejszych kłopotów. Sam fakt wykrycia czyjegoś DNA jeszcze o niczym nie świadczy. Najlepiej pokazać to na przykładach. W 2012 roku w Stanach Zjednoczonych pewien bezdomny został oskarżony o zabójstwo multimilionera z tego powodu, że na ciele denata ujawniono DNA tego włóczęgi. Groziła mu za ten czyn kara śmieci. I wszystko byłoby spójne, gdyby nie to, że bezdomny w chwili zdarzenia leżał nieprzytomny na OIOM-ie pod ścisłym nadzorem lekarskim i w żaden sposób nie mógł dokonać zabójstwa. Okazało się - dopiero w toku procesu - że ratownicy medyczni, którzy udzielali pomocy pokrzywdzonemu trzy godziny wcześniej, przenieśli DNA oskarżonego na zabitego mężczyznę. Ten człowiek nie powinien nigdy zostać oskarżony. Miał niepodważalne alibi. A mimo wszystko prokuratorzy postawili go w stan oskarżenia. Nie rozumieli, jak to się stało, że DNA "przeszło" z osoby na osobę.

Inny przykład: W 2007 roku w Stanach Zjednoczonych bardzo znany lekarz został oskarżony o zabójstwo żony, ponieważ na brzeszczocie noża, który znaleziono przy zwłokach, ujawniono jego DNA. Oskarżony przed ławą przysięgłych przedstawił taką oto wersję na swoją niewinność, otóż feralnego dnia gdy doszło do zabójstwa, wziął rano prysznic i omyłkowo wytarł się ręcznikiem żony, ubrał się i wyszedł do pracy. Jego żona też miała w zwyczaju brać rano prysznic, wytarła się w ręcznik, na którym było już jego DNA, przenosząc jego część na swoje ciało w tym na twarz. Wyszła z domu, została napadnięta przez bandytę, który grożąc jej, przykładał nóż do policzka, a tym samym przeniósł część DNA męża. Sprawca poderżnął gardło kobiecie, wyrzucił nóż i uciekł. Dla wielu osób opowieść lekarza brzmiała jak wymyślona bajeczka. Przeprowadzono eksperyment procesowy. I okazało się, że DNA mógł zostać przeniesiony z ręcznika na ciało, a następnie na brzeszczot noża.

Czyli jeśli dziś pan profesor poda mi rękę na powitanie, a jutro zostanę znaleziony martwy w lesie, pańskie DNA znajdzie się na moim ciele lub ubraniu. Ale nie oznacza to wcale, że pan jest zabójcą.

W żadnym razie. I o tym policjanci, prokuratorzy i sędziowie muszą pamiętać. Dowód z opinii biegłego powstałej na podstawie badania DNA to zazwyczaj tylko jeden z dowodów. Jeśli inne wykluczają czyjeś sprawstwo, warto się głęboko pochylić nad tym, skąd mógł się wziąć ślad DNA. Jeśli kilkunastu niezależnych od siebie świadków dawało alibi panu Komendzie, sąd powinien się nad tym zastanowić. Bez wątpienia dowód z DNA jest mocniejszym niż zeznanie świadka. Ci często nie pamiętają w szczegółach danych okoliczności, podają błędnie zapamiętane informacje czy czasem wręcz kłamią. Nikt chyba temu nie zaprzeczy. Tyle że wyrok skazujący ma się opierać na pewności, że dana osoba popełniła czyn. A nie trzeba specjalisty, by wiedzieć, że go nie popełniła, jeśli można udowodnić, że w czasie popełnienia czynu znajdowała się w innym miejscu, np. na wspomnianym OIOM-ie.

W artykułach prasowych coraz częściej możemy przeczytać, że mając czyjeś DNA, możemy stworzyć już niemalże portret pamięciowy tej osoby. Ile w tym prawdy, a ile science fiction?

Bardzo dużo prawdy. Z tych elementów, które już się bada, jest możliwe np. określenie cech wyglądu zewnętrznego, takich jak kolor skóry, oczu czy włosów. Tyle że kolor włosów można określić jako ten który mieliśmy za naszych młodych lat. Można określić też wiek osobnika w przybliżeniu do ok. plus minus 3. lat, obecność piegów, kędzierzawość włosów, kształt twarzy w 3D w tym nosa, ton głosu, podatność na pewne choroby dziedziczne itd. To, czego nie da się jak na razie określić precyzyjnie, to wzrost. Odpowiada za to po prostu zbyt wiele genów.

W Stanach Zjednoczonych istnieją już firmy komercyjne, które przygotowują portrety pamięciowe osób na podstawie analizy DNA. Wyniki są dobre. Tak więc to, co jeszcze 20 lat temu traktowaliśmy jako sci-fi, zaczyna być właśnie świetną metodą wykrywania przestępstw. Być może jeszcze zbyt skomplikowaną i drogą, by stosować ją na co dzień, ale na przestrzeni dekady - jestem pewien, że będzie to już standard.