Nowelizacja prawa o ustroju sądów powszechnych miała być sztandarowym projektem ministra Kwiatkowskiego. Coraz mniej jednak przypomina sztandar, a coraz bardziej worek treningowy.
Projekt nowej konstytucji dla sędziów od początku nie podobał się środowisku. Padały zarzuty o niekonstytucyjności, braku potrzeby zmian czy wręcz jego szkodliwości. Miał opóźniać procesy, odciągać sędziów od orzekania, pozbawić przedstawicieli Temidy niezawisłości. Lista zażaleń jest imponująco długa. Po wyczerpujących negocjacjach z przedstawicielami środowiska minister zaproponował kompromis. Wycofał się m.in. z cenzurek dla sędziów i zastąpił je zawodowym planem rozwoju zawodowego. Tyle tylko, że zrobił to za późno. W ten sposób etap rzeczywistych konsultacji nad ustawą przeniósł się z etapu budowania projektu na etap uchwalania sędziowskiej konstytucji w Sejmie.
Do parlamentu trafiła pierwotna wersja projektu. Ta, która wywołała tak zdecydowany sprzeciw sędziów. To oczywiście podziałało na środowisko jak płachta na byka. Minister publicznie zadeklarował, że resortowe zmiany zostaną wprowadzone do nowelizacji, ale dopiero na etapie prac parlamentarnych. Sędziom jednak słowo ministra nie wystarczyło. Postanowili osobiście przypilnować posłów i licznie stawili się w Sejmie.
Efekt jest taki, że zamiast pracować nad projektem, posłowie z podkomisji już trzeci dzień słuchają zastrzeżeń sędziów. Oczywiście zarzuty dotyczą pierwotnej wersji projektu. Jak do tej pory posłowie nie mieli szansy zgłosić poprawek, o których wprowadzeniu zapewniał sędziów minister.
Nie wdając się w merytoryczną ocenę zaplanowanych przez resort sprawiedliwości zmian, trzeba powiedzieć jasno – tak pracować nad ustawą nie należy. Można odnieść wrażenie, że projekt trafił do sejmowej podkomisji tylko po to, aby przedstawiciele środowiska sędziowskiego mogli poćwiczyć swoje umiejętności oratorskie. I znów okazuje się, że cel nie może uświęcać środków. W naszym porządku prawnym mamy już zbyt wiele ustaw źle napisanych, niespójnych, najeżonych błędami. Po co więc po raz kolejny obniżać standardy legislacyjne?
Minister nie ukrywa, że zależy mu, aby parlament uchwalił nowelizację jeszcze w tej kadencji. I że jest gotów na wiele ustępstw, żeby ją ocalić od groźby dyskontynuacji. Patrząc jednak na tempo, a przede wszystkim na tryb pracy nad nowelą, można zaryzykować stwierdzenie, że wysiłki ministra spełzną na niczym. Już za kilka miesięcy w poselskich ławach zasiądą nowe osoby, a wszystkie stare projekty trafią do kosza. A niesmak pozostanie.