Komentarz tygodnia
Konfederacja Lewiatan alarmuje, że wskutek zakazu sprzedaży śmieciowego jedzenia w szkolnych sklepikach te zwyczajnie padną. Przedsiębiorcy argumentują, że jeśli asortyment mają stanowić jedynie kanapki, sałatki, owoce i warzywa oraz wody i inne napoje bez zawartości cukru, to prowadzenie sklepików stanie się nierentowne. Zwłaszcza że wiele szkół uczestniczy w rządowych programach „Owoce i warzywa w szkole” czy „Mleko w szkole”. Trudno się zatem spodziewać kolejek po zakup np. jabłek. Poza tym – argumentuje Lewiatan – większość produktów dopuszczonych do sprzedaży będzie droższa niż szacuje resort. A jeśli tak, to i liczba potencjalnych klientów będzie mniejsza.
Czy te obawy są uzasadnione? Być może. Zdrowe jedzenie faktycznie nie jest wśród ośmio- i dwunastolatków przesadnie trendy. Ale – może to zabrzmi brutalnie – szkolne sklepiki nie są, a przynajmniej nie powinny być, tylko źródłem dochodu dla przedsiębiorców. Tu nie mają zastosowania prawidła wolnego rynku. Zazwyczaj w szkołach był jeden ajent, co pozwalało mu na dowolne kształtowanie cen. Ich limit wyznaczała co najwyżej zasobność dziecięcych portfelików, ale nie konkurencja. A to oznacza również, że nie trzeba przesadnie dbać o asortyment. Gdy skończą się kanapki, głodny dzieciak nie pójdzie przecież do konkurencji, lecz weźmie to, co jest.
Ale jeśli jest monopol, to powinny też być wymagania. Łatwo sprzedaje się chipsy i colę, gdy w telewizji reklamuje je Leo Messi, piłkarski idol dzieciaków. Trudniej zrobić kanapkę na razowcu z kiełkami tak, by dzieci chciały ją zjeść. Nowe prawo rzeczywiście oznacza więc, że czasy dziecinnie łatwych zarobków w szkołach odchodzą do lamusa. Nie ma jednak przymusu prowadzenia działalności akurat tam. Ma rację Lewiatan, że będą społeczne koszty ewentualnych bankructw mikroprzedsiębiorców. Stawiam jednak prawdziwe orzechy przeciwko ich oblanym grubą warstwą kolorowego lukru krewniakom, że koszty fatalnych nawyków żywieniowych są już dziś o niebo większe.