Działalność adwokatów, którzy z obrotu roszczeniami reprywatyzacyjnymi – nie z działalności adwokackiej – zrobili sobie stałe źródło dochodu, zmniejszyła wiarygodność naszego zawodu. Nie bagatelizuję tego - mówi w wywiadzie dla DGP adwokat Mikołaj Pietrzak, kandydat na dziekana Okręgowej Rady Adwokackiej w Warszawie.
Startuje pan w wyborach na dziekana warszawskiej Okręgowej Rady Adwokackiej. W trudnych czasach chce pan przewodzić stołecznym adwokatom.
Właśnie dlatego, że czasy są trudne, chcę zostać dziekanem. Na naszym samorządzie skupił się dziś problem nieuregulowanej przez 26 lat reprywatyzacji i krzywd ludzkich z nią związanych.
Niesłusznie?
Tego powiedzieć nie mogę. Musimy uderzyć się w pierś. Dobrze rozumiem, że działalność adwokatów, którzy z obrotu roszczeniami reprywatyzacyjnymi – nie z działalności adwokackiej – zrobili sobie stałe źródło dochodu, zmniejszyła wiarygodność naszego zawodu. Nie bagatelizuję tego. Musimy się z tym zmierzyć. I ja zamierzam to zrobić.
W jaki sposób?
Musimy wykonać ogromną pracę, żeby pokazać społeczeństwu, jak ważna jest adwokatura. Członków naszego samorządu obowiązują o wiele wyższe standardy niż inne organizacje i osoby prywatne. Obowiązuje nas wysoki standard przejrzystości i odpowiedzialności wobec społeczeństwa. Nawet jeśli to, co robimy, mieści się w granicach prawa.
Te mechanizmy nie zadziałały przy sprawach gruntów warszawskich?
W sprawie reprywatyzacji zabrakło nam – tak jak i wszystkim, którzy są z nią związani – czujności, refleksji. Dlatego też musimy wrócić do fundamentalnych wartości, które leżą u podstaw naszego zawodu, które dają nam rację istnienia. Bez nich tracimy legitymację, by argumentować na rzecz naszej niezależności. Ta jest nam natomiast niezbędna, gdyż bronimy praw i wolności człowieka. Wydaje mi się, że mam pewną legitymację do mówienia o tym. Pracując przez sześć lat pro bono w Naczelnej Radzie Adwokackiej, starałem się, by adwokatura stała się naturalnym gospodarzem dyskursu na temat praw i wolności jednostki. By nasz głos był słyszalny nie tylko na salach sądowych, lecz także w każdej publicznej dyskusji na temat położenia człowieka względem władzy publicznej. Musimy tę aksjologię wzmocnić i sprawić, by adwokatura była postrzegana przez pryzmat tych wartości. Musimy pokazać pokorę wobec społeczeństwa i odrobić braki w zaufaniu, które powstały po tej ogromnej aferze dotyczącej reprywatyzacji.
Jakie konkretne kroki zamierza pan więc podjąć?
Po pierwsze musimy pamiętać, że w takich sytuacjach nie ma prostych i szybkich rozwiązań. Wiarygodność buduje się przez długą i konsekwentną pracę. Dużo się mówi w środowisku o konieczności prowadzenia kampanii PR-owskich. Mnie się wydaje, że te niewiele dają, jeśli nie idą za nimi konkretne wartości i treści. A te w adwokaturze są. Są przecież adwokaci, którzy prowadzą sprawy lokatorów z przejętych przez biznes reprywatyzacyjny kamienic. Wśród nas są osoby, które na co dzień pro bono pomagają mniejszościom etnicznym, religijnym, seksualnym w dochodzeniu ich praw. To jest praca niewidzialna – świadczona z potrzeby serca. Z powodu zinternalizowanego etosu adwokackiego, który jest dzisiaj tak często kwestionowany. Mamy dużo do pokazania, tylko musimy wiedzieć, jak to zrobić. Musimy mieć właściwą komunikację z mediami. Zawsze uważałem, że rzecznik prasowy jest ogromnie ważny.
Na przekonanie adwokatów, że funkcja dziekana powinna przypaść akurat panu, zostało niewiele czasu.
I powiem szczerze, że obawiam się, iż ten krótki okres wyborczy sprzyja wyborowi osoby być może nawet startującej w dobrej wierze, ale wciąż przypadkowej. Widmo tego ryzyka spędza mi sen z powiek. Gdy zostałem adwokatem, poczułem się, jakbym złapał Pana Boga za nogi – to była realizacja moich marzeń. Nie chcę teraz biernie patrzeć, jak warszawska adwokatura z powodu braku odpowiedniego lidera gorzej niż powinna radzi sobie ze swoimi problemami. Mamy przed sobą kilka tygodni, które powinniśmy wykorzystać na próbę diagnozy i debatę, której efektem będą konkretne pomysły na odbudowę naszej wiarygodności, działanie na rzecz ochrony niezależności adwokatów i ich bezpieczeństwa.
Wspominał pan o wizerunku zewnętrznym adwokatów. Czy nie widzi pan jednak potrzeby zmian wewnątrz samorządu? Są państwo grupą – delikatnie rzecz ujmując – mocno spolaryzowaną.
Adwokatura, w szczególności adwokatura warszawska, zawsze była pluralistyczna. Na tym polega jej potęga. Nie chcę adwokatury o identycznych poglądach. Najlepiej wspominam współpracę z kolegami, z którymi różniłem się co do poglądów. Moje nie są większą tajemnicą.
Właśnie. Nie obawia się pan, że jako dziekan wyrządzi pan niedźwiedzią przysługę warszawskim adwokatom? Pana poglądy różnią się diametralnie od poglądów osób zasiadających dziś w resorcie sprawiedliwości. A z ministerstwem rozmawiać przecież trzeba.
Adwokaci są bardzo zaangażowanymi obywatelami, a obywatele mają swoje poglądy – co jest zdrowe i prawidłowe. Trzeba umieć, a ja potrafię to zrobić, oddzielić swoje osobiste poglądy i swoją działalność publiczną jako adwokat i obywatel od stanowisk, jakie powinien reprezentować dziekan jako przedstawiciel palestry.
I jest pan pewny, że da się to rozdzielić?
Absolutnie. Dobrym przykładem tego jest działalność wszystkich dotychczasowych warszawskich dziekanów. Każdy z nich miał silne poglądy osobiste. Ja także nie zamierzam wyrzekać się swoich. Myślę, że nie oczekuje tego zresztą ode mnie adwokatura warszawska – nie byłbym wtedy wiarygodnym kandydatem. To, co mogę zrobić, to być transparentnym. Adwokaci znają moje poglądy i znają mnie z tego, co mówię, i z tego, co robię. Przykładem niech będzie litygacja, którą prowadzę na rzecz związków jednopłciowych. Co więcej, dialog, jaki – jako dziekan stołecznych adwokatów – miałbym prowadzić z władzą publiczną, dotyczyłby rzeczy niepolitycznych: praw człowieka, wymiaru sprawiedliwości. W tych sprawach adwokatura ma prawo i obowiązek zabierać głos.
Ale przegląd niewygodnych spraw, które pan prowadził, jednak pan zrobił?
Tak. Po ostatnich wyborach pojawiły się głosy, że bardzo wielu adwokatów nie wiedziało o rzeczach istotnych, a dotyczących kandydatów.
Co zatem mogłoby zostać wyciągnięte?
Ogromnie jestem dumny z Nagrody im. Edwarda J. Wendego. Otrzymałem ją m.in. za reprezentację Abd al-Rahima al-Nasziriego, człowieka, który był porwany przez amerykański wywiad i transportowany nielegalnie do różnych krajów – w tym do Polski – gdzie poddawano go torturom. Reprezentuję go w postępowaniu prowadzonym w kraju – przed Prokuraturą Regionalną w Krakowie – i reprezentowałem przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka. W trybunale walczyliśmy o windykację jego ludzkich praw i wolności – o minimalne standardy, które muszą obowiązywać wobec każdej osoby. Jestem z tej sprawy dumny. Reprezentowanie człowieka, który nie może liczyć na niczyją pomoc ze względu na czyny, o które jest podejrzewany – a więc zamachy terrorystyczne – to esencja pracy adwokata. Nie broniłem jego czynów, broniłem człowieka i nadal walczę o jego godność. Godność ludzką posiada bowiem każdy – nawet zbrodniarz. Broniłem też w sprawach o potworne zabójstwa, o najokropniejsze zgwałcenia – to jest rolą adwokata. Jesteśmy najbardziej potrzebni wtedy, kiedy człowiek jest oskarżony o najpoważniejsze czyny. My bronimy, tych od których się wszyscy odwrócili.
A sprawy reprywatyzacyjne? Ma lub miał pan jakieś roszczenia do gruntów warszawskich?
Nie. Ale gdy podjąłem decyzję o kandydowaniu na dziekana, przestałem być pełnomocnikiem osoby, która związana była z aferą reprywatyzacyjną. To nie była dla mnie łatwa decyzja. Uważam, że adwokat nie powinien z powodu koniunktury politycznej wyrzekać się swojego klienta. W tym przypadku jednak dalsze udzielanie pomocy prawnej tej osobie – w sytuacji, w której miałbym jako przyszły dziekan komentować sprawy reprywatyzacyjne – byłoby niekorzystne. Występowałbym w podwójnej roli, przez co nie mógłbym w odpowiedzialny sposób reprezentować klienta.