Impet unijnej ingerencji w krajowe prawo cywilne na tyle osłabł, że możemy zmieniać kodeks według własnych potrzeb. Z naszej poprzedniej rozmowy można wyprowadzić wniosek, że kodeks cywilny niewiele ma dziś wspólnego z naleciałościami poprzedniego ustroju nałożonymi na przedwojenny jeszcze szkielet, ale...
Ale świat się zmienił. Musimy więc za nim nadążać. Nawet najlepsze prawo intelektualnie pochodzące właściwie z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku nie zdaje dziś w stu procentach egzaminu. Dlatego praca KKPC nad nowym kodeksem cywilnym jest konieczna, choć wcale nie da się jeszcze przesądzić, czy ostatecznie wejdzie w życie nowy, czy stary k.c. zostanie porządnie znowelizowany.
Mamy jednak nowe problemy, wynikające m.in. z konieczności wprowadzania do krajowego porządku zasad płynących nie tylko z prawa traktatowego Unii Europejskiej, ale i z dyrektyw. Czy te obowiązki poprawiają, czy raczej psują regulacje krajowe?
Uważam, że okres dynamicznego rozwoju europejskiego prawa cywilnego praktycznie zakończył się w 1999 r. dyrektywą o sprzedaży konsumenckiej. Wszelkie następne akty normatywne, które Unia wydaje w tej dziedzinie, zaczynały się od niezwykle ambitnych projektów, a kończyły się efektami o umiarkowanym wpływie na nasze prawo. Jeżeli bowiem porównamy to, co Komisja Europejska proponowała w 2008 r. w projekcie zmian dyrektywy w sprawie praw konsumentów z tym, co zostało przyjęte przez Parlament i Radę w październiku w 2011 r., to są to zupełnie inne akty. Pierwszy projekt miał mieć ogromny, powiedziałbym dewastujący wpływ na nasz kodeks cywilny. Przewidywał wszak m.in. maksymalną harmonizację, czyli w pełni wiążące, bez jakiejkolwiek swobody manewru na poziomie krajowym, regulacje o niedozwolonych postanowieniach umownych, a także o odpowiedzialności sprzedawcy za niezgodność towaru z umową. Gdyby takie przepisy weszły w życie, pojawiłyby się ogromne wątpliwości co do tego, czy wszystkie nasze regulacje dotyczące kontroli treści czynności prawnych miałyby rację bytu. Ostatecznie pozostały w dyrektywie kwestie obowiązków informacyjnych, a także detale, które bez wywracania k.c. można było wprowadzić jedną nowelizacją, tą z ubiegłego roku. Kolejny krok unijnego ustawodawcy był już z naszego punktu widzenia neutralny. Myślę o projekcie rozporządzenia o wspólnym europejskim prawie sprzedaży. Neutralny chociażby dlatego, że miało to być rozporządzenie, więc nie wymagałoby zmian w naszym prawie. I co najważniejsze, prawo to miało być opcjonalne. To strony miały decydować, czy wolą zastosować regulacje europejskie, czy krajowe. Wywołałoby to ciekawy efekt praktyczny, niemniej na razie nie będziemy musieli go doświadczać. Projekt nie znalazł bowiem uznania członków Rady. Komisja musiała więc go wycofać. Mówię o tym wszystkim dlatego, że są to dowody na to, jak europejska ingerencja w krajowe systemy prawa cywilnego osłabła. Bo choć są nowe regulacje, jak np. przyjęta niedawno dyrektywa o odpowiedzialności odszkodowawczej za naruszenie reguł konkurencji, to w niewielkim stopniu należą do materii kodeksowej. Mamy tym samym możliwość ukształtowania rudymentów naszego cywilnego prawa materialnego według własnych potrzeb.
Czy można w takim razie założyć, że nie będziemy już robić tak niemądrych ruchów jak z rękojmią, której regulacja zatoczyła w polskim prawie koło?
No cóż, zrobiliśmy to, co należało uczynić 15 lat temu. Teraz implementowaliśmy dyrektywę tak, żeby była wbudowana w nasz system kodeksu cywilnego, a nie żeby była potrzebna osobna ustawa o sprzedaży konsumenckiej. W ten sposób mamy stan prawny, który w dziedzinie podstawowych pojęć i konstrukcji odpowiada polskiemu kodeksowi z 1964 r., a jednocześnie spełniliśmy minimalne wymagania dyrektywy z 1999 r. Cała ta operacja jest skutkiem tego, że kiedy ubiegaliśmy się o członkostwo we Wspólnocie, wiele dyrektyw implementowaliśmy do k.c. bardzo ostrożnie. Wówczas było to zrozumiałe. Chodziło o zminimalizowanie ryzyka, że KE uzna, że nie dostosowaliśmy naszego prawa do europejskiego. Niemniej tamte działania zaszkodziły kodeksowi. Właśnie przepisy o niedozwolonych postanowieniach umownych zawierają np. terminy, jakich nasza ustawa nie znała albo zabraniały postanowień, które w świetle podstawowych zasad prawa i tak nie byłyby skuteczne (np. wyłączenia odpowiedzialności za szkody na osobie). Przepisaliśmy jednak na początku dyrektywę do kodeksu razem z jej językiem i techniką legislacyjną, które były obce naszemu prawu. Pojawiły się tak, jakbyśmy nie mieli własnej części ogólnej i pewnego stylu, jakim został napisany kodeks cywilny. To wszystko stopniowo dziś naprawiamy.
No właśnie, terminy. Gdy pomyślimy, że słowo ma różne znaczenia, nasuwa się myśl o dyskusjach wokół przedawnienia.
Oczywiście należałoby zmniejszyć liczbę terminów przedawnienia, która jest nieuzasadnienie duża. Rodzi to wiele trudności. Roszczenia związane z prowadzeniem działalności gospodarczej przedawniają się nie po dziesięciu latach, jak w obrocie powszechnym, a po trzech, ale są przypadki, w których nikt nie wie, łącznie z sądami, czy określone roszczenie jest związane z prowadzeniem przedsiębiorstwa, czy nie. Co gorsza, jeśli się przerzuci kilka kartek w kodeksie, to okazuje się, że jeśli przedsiębiorca był sprzedawcą i ma roszczenie z umowy sprzedaży właśnie, to przedawnienie wynosi dwa lata. A gdyby to była umowa o dzieło, to również byłoby dwuletnie przedawnienie, jednak liczyłoby się od innego momentu. I tak dalej, system jest naprawdę bardzo skomplikowany.
W przypadku pożyczki byłoby jeszcze inaczej. Ale dlaczego?
Obawiam się, że to zróżnicowanie nie ma głębokiego uzasadnienia. Mogło powstać dlatego, że kodeks tworzyły różne zespoły i nikt tego nie ujednolicił.
Ale długość terminu to nie wszystko. W poprzednim systemie zmieniono przedwojenną, czy jak kto woli, zachodnioeuropejską zasadę, zgodnie z którą to pozwany dłużnik musiał powołać się na przedawnienie roszczenia. Za socjalizmu sąd uwzględniał więc przedawnienie z urzędu. W latach 90. XX w. wrócono do przekonania, że sąd, który podpowiada i poucza przestaje być bezstronnym arbitrem. Uważam jednak, że dziś sprawa zasługuje na ponowne przemyślenie. Wiele spraw dotyczących tzw. masowego dochodzenia roszczeń toczy się w uproszczonych trybach, sąd musi wydać nakaz zapłaty wiedząc, że roszczenie pochodzi sprzed dziesięciu lat, kiedy termin przedawnienia wynosi trzy lata, i czyni to tylko dlatego, że pozwany nie podniósł przysługującego mu zarzutu. Przeciętny obywatel nie ma pojęcia, że roszczenie jest przedawnione, skoro dostał nakaz zapłaty. I płaci. A jak nie, to komornik egzekwuje roszczenie. To pokazuje, jak słuszna zasada prowadzi do niesłusznych efektów. Dlatego wielu członków KKPC przychyla się do pomysłu przywrócenia uznawania przez sąd przedawnienia z urzędu. Są też inne problemy do rozwiązania – wpływ negocjacji i innych postępowań polubownych na bieg przedawnienia, początek biegu terminu kontraktowych roszczeń odszkodowawczych itd.
Skoro wróciliśmy do konfrontacji czasu minionego z przyszłym, to czy ortodoksom nowego porządku uda się wymieść z kodeksu, albo przynajmniej zmienić, klauzule generalne? Myślę np. o zasadach współżycia społecznego.
Znów mam przekonanie, że spór jest pozorny. W latach dziewięćdziesiątych dotyczył właściwie słów, nazwy, ale przecież nikt nigdy nie miał wątpliwości, że jakieś tego rodzaju określenia pozwalające sądom na stosowanie kryteriów etycznych przy ocenie okoliczności sprawy jest konieczne. Ja sam jestem przywiązany do przedwojennego terminu „dobre obyczaje”. On świetnie informuje o co chodzi. Mówi o obyczajach, czyli o regułach, jakie społeczeństwo samo dla siebie z czasem wytworzyło, a także, że muszą być one dobre, mieć uzasadnienie moralne.
Więc nie jest to kwestia wyłącznie prawna.
Powiedziałbym, że także wizerunkowa systemu. W kontraktach z osobami zagranicznymi trudno jest bowiem stosować termin całkowicie nieznany prawu europejskiemu.
To tak, jak byśmy mieli się wstydzić, że nie mówimy w kraju między sobą po angielsku.
Nie o to chodzi, lecz o fakt, że zachodnie systemy nazywają tę samą w gruncie rzeczy klauzulę dobrą wiarą, dobrymi obyczajami, zasadą słuszności czy uczciwego działania.
My również mamy klauzulę dobrej wiary, ale ona zupełnie co innego znaczy.
Oczywiście, że tak. Natomiast „zasady współżycia społecznego” mają rodowód radziecki i to nadal temu terminowi ciąży, mimo że i tak wszyscy wiedzą, o co chodzi, a polskie sądy od dawna stosują tę klauzulę w wymiarze etyczno-indywidualnym. Dlatego tego rodzaju przepisy zostaną w k.c., otwarty jest jednak problem nomenklatury.
Do rozstrzygnięcia pozostał chyba jeszcze odwieczny problem jedności prawa cywilnego. Przy odchodzeniu od starego ustroju i budowaniu nowego wyalienowały się z kodeksu zarówno obrót gruntami rolnymi, jak i np. cywilnoprawne aspekty prawa bankowego, takie jak kredyt, czy nawet po części pożyczka. Czy to kwestie obojętne z punktu widzenia nowego k.c.?
Do tych wyłączeń trzeba dodać własność lokali, ochronę praw lokatorów, umowy deweloperskie. To przykłady erozji kodeksu cywilnego. Ustaw tworzonych obok niego, i to bardzo chaotycznie, jest mnóstwo. To przemawia za nową kodyfikacją. Żeby przywrócić k.c. jego znaczenie. Dlatego, jeśli uda się stworzyć nowy kodeks zgodnie z założeniami, jakie przyjęliśmy, nie będzie rozsypanego w różnych miejscach najmu czy użytkowania wieczystego. Tak samo cała regulacja relacji bank–klient spokojnie mogłaby się znaleźć w kodeksie. Na razie zakładamy uregulowanie samej umowy kredytu w k.c. W ten sposób wypadłaby ona, mówiąc kolokwialnie, z prawa bankowego. W nim powinny pozostać jedynie kwestie dotyczące struktury systemu bankowego, nadzór i wszelkie inne kwestie należące do prawa publicznego.
A czy KKPC widzi potrzebę zróżnicowania uprawnień i obowiązków małych i wielkich przedsiębiorców?
Obawiam się, że to technicznie jest nie do przeprowadzenia. Załóżmy, że kiedy jedną ze stron w obrocie profesjonalnym byłby mały czy mikroprzedsiębiorca, stosowalibyśmy jakieś ograniczenie swobody umów. Musielibyśmy jednak najpierw na nowo określić małego przedsiębiorcę, ponieważ definicja pochodząca z prawa europejskiego byłaby nieprzydatna. W Polsce mamy wszak ponad 90 proc. małych i średnich przedsiębiorców. Bezsensowne byłoby więc chronienie wszystkich przed wszystkimi. Podobnie jak niepraktyczne byłoby przyjęcie kryterium np. wysokości obrotów czy średniego zatrudnienia. Nie tylko strony umów miałyby bowiem trudności w ocenie, czy przepisy ochronne mają zastosowanie, lecz także sądy. Dlatego myślę, że pójdziemy raczej w kierunku kontroli wzorców umów i eliminowania nieuczciwych postanowień.
Należałoby zmniejszyć liczbę terminów przedawnienia, która jest nieuzasadnienie duża. Rodzi to wiele trudności