Pamiętacie z pewnością nerwowego policjanta. Tego, który rok temu stał się niekwestionowanym bohaterem YouTube’a: film z udziałem krewkiego funkcjonariusza kopiącego bezbronnego, leżącego na ulicy chłopaka bił w sieci rekordy popularności. A niedawno znów rzuciliśmy się, aby go oglądać, by zrozumieć stanowisko stołecznej prokuratury, która wniosła, aby sąd warunkowo umorzył jego sprawę, gdyż działał „w napięciu i silnym zdenerwowaniu”.
Mam dobrą (dla sadystów w mundurach), a złą dla obywateli wiadomość. W ustawie o środkach przymusu bezpośredniego i broni palnej, nad którą wciąż się pracuje, nie przewidziano żadnych ograniczeń w używaniu przez funkcjonariuszy paralizatorów.
Tak, tak, to ta sama ustawa, z której po awanturze zapoczątkowanej przez artykuł w Dzienniku Gazecie Prawnej udało się wyrzucić możliwość strzelania bez uprzedzenia, także do dzieci i kobiet w ciąży. A jeśli nie ma ograniczeń – to znaczy hulaj dusza.
Razić prądem będzie można każdego, w dowolnej sytuacji i tak długo, jak się dysponentowi urządzenia będzie podobało. A paralizatory – oprócz policji – mają dostać Straż Ochrony Kolei, Służba Leśna czy straż parku. Oj, lepiej będzie nie wychodzić po zmroku z domu.
Tych, którzy w tym momencie zaczynają się już irytować, spieszę uspokoić: tak, w tym, co napisałam, jest przesada. Ale niewielka, w dodatku usprawiedliwiona. Kierunek, w którym idzie ostatnio zarówno prawodawstwo, jak i praktyka dnia codziennego, daje bowiem wiele powodów do zaniepokojenia.
Napiszę wprost: prawa obywatelskie, nasze prawa, są zagrożone. I aż się boję, co się może zdarzyć, jeśli przekona się społeczeństwo, że na każdym rogu ulicy kryje się obwieszony trotylem terrorysta.