W ciągu minionego miesiąca pan premier Tusk zdążył m.in. zjeść lunch w Singapurze (to zarzut oczywiście populistyczny: każdy czasem musi zjeść lunch), otworzyć nową obwodnicę Przemyśla („Nowoczesne znaki niepodległości to drogi i mosty” – poetyzował), pogrozić palcem w sprawie dachu Stadionu Narodowego („Brakowało tego dnia jednego odpowiedzialnego gospodarza” – strofował) i otworzyć świetlicę w Rzeszowie („Każdy z was jest bardzo potrzebny Polsce i nie ma na tej sali nikogo nieważnego” – mówił dzieciom).
Tak jak przez poprzednie pół roku zabrakło mu niestety czasu na skwitowanie sprawozdania, jakie za rok 2011 złożył mu prokurator generalny.
Pracownicy kancelarii premiera w odpowiedzi na nasze pytania używają zaklęć, których używać muszą: że nie ma mowy o żadnych naciskach, bo przecież każde dziecko wie, że prokuratura jest niezależna. A jednak na sakramentalne „tak” lub mniej sakramentalne „nie” Andrzej Seremet czeka od wiosny.
Śledztwa się toczą, Amber Gold nabiera rumieńców, trotyl wisi w powietrzu, a premier Tusk raz marszczy brew, a raz uśmiecha się tajemniczo jak Gioconda.
Niezależni prokuratorzy, absolutnie wolni od nacisków politycznych, wsłuchują się w te sygnały: posunie Seremeta czy nie? Szykować się na kogoś nowego czy okopywać na z góry upatrzonych pozycjach?
Ja pana premiera rozumiem: każdy lubi, jak inni się z nim liczą, a im dłużej to trwa, tym przyjemniej. Dlatego nie mam pretensji do niego, lecz do ustawodawcy, który na ludzkich słabościach powinien się znać. Wystarczyłoby przecież zapisać w ustawie, że sprawozdanie PG, do którego premier nie odniósł się w ciągu trzech miesięcy, uważa się za przyjęte.
Tylko że wtedy niezależność prokuratury mogłaby się niechcący okazać czymś więcej niż pustym frazesem.