Węgier westchnął tylko, podniósł oczy do nieba i powiedział jedno słowo: Basia...
Nie, nie wspominam swojej podróży do Budapesztu. Cytuję naszego zwierzchnika Sił Zbrojnych i najwyższego przedstawiciela władzy wykonawczej Bronisława Komorowskiego.
Wręczając zaświadczenia o nadaniu obywatelstwa polskiego w dniu świętego Walentego, w ogóle był pan prezydent w nastroju niecodziennym. Mówił sporo o miłości, że nie zna granic, ale jest najpiękniejszą formą ich przekraczania. Logika może nieuderzająca, ale przecież nie o logikę w walentynkach chodzi.
A przed niespełna dwoma laty wszyscy z Platformy Obywatelskiej tłumaczyli, że prezydent to urząd ważny i wcale nie tylko dekoracyjny. Dokonywali karkołomnej egzegezy słów Donalda Tuska, który mówił „Gazecie Wyborczej”, że prezydentura to wielki spektakl, prestiż, zaszczyt, żyrandol i weto. Dziś widać, że miał pewnie więcej racji, niż by chciał.
Bo na zimny, postwalentynkowy rozum można by oczekiwać, żeby organy władzy państwowej działały wtedy, kiedy należy, i tak jak tego wymaga interes społeczny. Żeby nowelizacje ustaw (choćby refundacyjnej) nie były robione dlatego, że ktoś protestuje, i pod warunkiem, że protest zawiesi, tylko dlatego, że są potrzebne.
Żeby prezydent wręczał zaświadczenia o obywatelstwie wtedy, kiedy tego wymagają procedury, a nie czekał na walentynki.
W przeciwnym razie strach pomyśleć, co rządzący przedsięwezmą z okazji Zaduszek.