Trybunał Konstytucyjny uznał niedawno, że akty stanowione przez instytucje UE mogą być przez niego kontrolowane, o ile dzieje się to w trybie skargi konstytucyjnej.
Oczekiwanie na w pełni zadowalające wyjaśnienie stosunku prawa unijnego do prawa krajowego ma wiele wspólnego z nadzieją na rozwiązanie dylematu kwadratury koła. Nasza konstytucja rozstrzyga dostatecznie jasno problem nadrzędności prawa Unii nad zwykłym porządkiem ustawowym (i podstawowym, co oczywiste), ale kiedy w grę wchodzi poziom konstytucyjny, sprawa komplikuje się w sposób zasadniczy. Nie da się przejść bowiem, z jednej strony do porządku dziennego nad imperatywnie wyrażoną normą art. 8 ust. 1, wskazującą na konstytucję jako najwyższe prawo Rzeczypospolitej – nie tylko przecież w stosunku do prawa stanowionego wewnętrznie, lecz także do unijnego. To ostatnie jest także prawem wewnętrznym, choć nie stanowią go organy naszego państwa. Z drugiej jednak strony ratyfikowaliśmy zarówno traktat akcesyjny, jak i traktat lizboński, co rodzi liczne konsekwencje – w tym przyznanie Europejskiemu Trybunałowi Sprawiedliwości pozycji „sądu ostatniego słowa” w kwestii zgodności porządków krajowych z prawem unijnym – i to zarówno z prawem pierwotnym (ratyfikowanym), jak i pochodnym, które już ratyfikacji nie wymaga. Nietrudno byłoby sobie wyobrazić 27 różnych porządków prawa unijnego w zjednoczonej na niby Europie, gdyby miało być inaczej.
Ale państwa członkowskie są przecież podmiotami suwerennymi, choć ostatnio przykład grecki zdaje się wskazywać, że niektóre chyba już tylko formalnie. Nic więc dziwnego, że w zasadzie wszystkie krajowe sądy konstytucyjne podchodzą do tego problemu jak przysłowiowy pies do jeża. Pilnować i warczeć w obronie własnego terytorium trzeba, ale łatwo też przekonać się, że atakowany, choć potęgą militarną nadal nie dysponuje, całkiem jest nieźle uzbrojony...
Nasz Trybunał Konstytucyjny dostrzegł jednak (w wyroku z 16 XI br.), że to przesympatyczne stworzenie ma nie tylko ostre kolce, ale także miękkie podbrzusze, co kusi, by dosięgnąć go jednak mimo wszystko. Okazuje się, że może do tego posłużyć skarga konstytucyjna. Da się nią bowiem atakować nie tylko akty prawne z poziomu ustaw i umów międzynarodowych (w tej kategorii mieści się bez reszty unijne prawo pierwotne) czy aktów podstawowych stanowionych przez centralne organy państwowe, lecz także wszelkie akty normatywne, na podstawie których sąd lub organ administracji publicznej orzekł ostatecznie o wolnościach lub prawach albo o obowiązkach składającego skargę konstytucyjną (art. 79). Aktem normatywnym obowiązującym w porządku krajowym jest bowiem, co oczywiste, także unijne prawo pochodne, które wprawdzie jest powyżej ustawy, ale już nie konstytucji. Strażnikiem konstytucji zaś jest sąd konstytucyjny, a w żadnym razie sąd luksemburski – powołany do pilnowania jednolitości interpretacji prawa unijnego w obszarze całej Unii. O ile jednak – zdaje się wynikać w świetle cytowanego wyroku – niemożliwe byłoby zaskarżanie pochodnego prawa unijnego przez podmioty instytucjonalne, to takiej przeszkody nie mogłaby na pewno napotkać indywidualna skarga konstytucyjna – o ile atakowałaby pochodne prawo unijne w granicach konstytucyjnych praw, wolności i obowiązków. Organy państwa (podmioty instytucjonalne) uczestniczą w procesie legislacyjnym tworzącym prawo pochodne, mają więc wpływ na kształt tego prawa, zatem ograniczenie tej swego rodzaju legitymacji czynnej przed sądem konstytucyjnym byłoby ostatecznie uzasadnione, choć przecież to posłowie i senatorowie uchwalają ustawy, co nie przeszkadza im w zaskarżaniu swego urobku do TK. W każdym razie skarga konstytucyjna stawałaby się swoistym wentylem bezpieczeństwa na wypadek, gdyby inne mechanizmy wpływu na prawo unijne zawodziły.
Trybunał sformułował wiele istotnych warunków, by skarga konstytucyjna mogła być w ogóle rozpoznana (nie miejsce tu na ich szczegółowe omawianie, a jest ich wiele), zastrzegając z góry, że nie miałby zdolności uchylenia niekonstytucyjnego aktu, bo to przecież niemożliwe ex definitione. Skutkiem mogłoby być tylko stworzenie podstawy do pomijania takiego aktu normatywnego w procesie stosowania prawa w Polsce. Jednak furtka do tego tajemniczego ogrodu unijnego prawa została tym orzeczeniem nie tylko odkryta, ale nawet lekko uchylona.
O ile wcześniejsze orzeczenia trybunału w odniesieniu do istoty prawa unijnego (w szczególności w odniesieniu do traktatu akcesyjnego) dotykały rzeczywistości nie tylko prawnej, ale wprost zdarzenia historycznego, które z natury rzeczy z trudem poddaje się ocenie prawnej, a taki charakter miało w ogóle przystąpienie do Unii, to przywołane orzeczenie jest już ściśle jurydycznym wkroczeniem w obszar mocno zaminowany. Rodzi też poważne konsekwencje chociażby z punktu widzenia treści przyszłego rozdziału europejskiego w konstytucji.
Pełne uzasadnienie tego wyroku będzie uważnie studiowane – i to nie tylko nad Wisłą. Osobiście ciekaw jestem także wyjaśnienia, co to właściwie znaczy, że porządki prawa europejskiego i krajowego są wobec siebie względnie autonomiczne.