Prawo własności do terenu nie oznacza prawa do tego, by budować na nim, co się chce i jak się chce.
Polskiej prezydencji w Unii towarzyszy, jak wiadomo, wiele imprez i spotkań. W końcu września w gdańskim Muzeum Morskim miała miejsce konferencja na temat polityk architektonicznych – europejskich i narodowych. Z wyspy Ołowianka rozciągał się widok na nadbrzeże Motławy i starego żurawia. Niestety nadwodny fronton Gdańska oglądaliśmy przez rozkopany właśnie plac przed muzeum i ruiny Wyspy Spichrzów. Plac był rozkopany nie z powodu badań archeologicznych, lecz znanej mi od dzieciństwa metody nazwanej ostatnio „Polska w budowie”, czyli chaotycznego rozkopywania kraju pod hasłem „Infrastruktura, głupcze!”. Jeśli chodzi o wyspę, to pamiętam jeszcze konkurs na jej zabudowę z lat 70., więc nie potrafię zobaczyć w ruinach, które ranią moje oczy i poczucie zdrowego rozsądku gdańskiego Forum Romanum.
Zaproszono mnie do tej debaty, w której językiem polityki próbuje się określić kwestię smaku w różnych skalach: od planowania przestrzennego i urbanistyki po architekturę. Zabrałem głos, zaczynając od tego, że polityki architektonicznej nie da się przygotować bez soli i pieprzu. Zatem bez tych istotnych przypraw, które odróżniają rysowanie i pisanie od osiągania przestrzennych i społecznych celów polityki miejskiej. Bowiem architekturę i politykę łączy jedno: liczą się wyłącznie zrealizowane scenariusze. Zatem zamiast aktywizować przymiotnikami leniwe rzeczowniki w kolejnych aktach prawnych regulujących planowanie przestrzenne, warto się zastanowić nad konkretnymi przykładami sukcesów i porażek. Dlaczego wystarczyły dwie dekady, aby w Gdyni, Bilbao czy Sopocie wypracować politykę architektoniczną, a w Warszawie czy Gdańsku – nie.
Widać gołym okiem, co jest tu solą i pieprzem. Po pierwsze: porządek własnościowy i zasady parcelacji terenu. Po drugie: kształtowanie przestrzeni publicznej – geometrii ulic, placów, skwerów. Po trzecie: wdrożenie urzędników miejskich do nadawania ram grze rynkowej. (Nieprzypadkowo Milton Friedman przytaczał planowanie przestrzenne jako jeden z przykładowych rygorów ograniczających rynek nieruchomości).
Na zakończenie tych rozważań o polityce architektonicznej powtórzyłem więc moją zasadę 2 + 2 w gospodarce przestrzennej. Póki stosowna ustawa nie będzie się rozpoczynać od określenia dwóch podstawowych celów planowania przestrzennego i dwóch podstawowych instrumentów do ich realizacji, nie ma co jej pisać od nowa lub nowelizować. Bez tego polityka architektoniczna będzie zbiorem pustych słów i ich wirtualnych wizualizacji. Tymi dwoma celami planowania przestrzennego są: zapobieganie rozpraszania zabudowy (aby optymalizować rozwój infrastruktury) i ochrona terenów otwartych (co nie wymaga większych uzasadnień). Dwa są też instrumenty służące realizacji tych celów. Władza publiczna musi korzystać ze swego monopolu decyzyjnego w sprawie sposobu użytkowania terenu i pozwolenia na jego zabudowę.
A jak to się ma do świętego prawa własności? To nieskomplikowane. Jeśli ktoś kupi kawałek Polski, może się cieszyć, że jest jego właścicielem. Ale nie znaczy to, żeby jako właściciel mógł robić gdziekolwiek cokolwiek i jakkolwiek. To „gdzie”, „co” i „jak” określa polityka architektoniczna. Inaczej współtworzyć będziemy tylko chaos, anarchię i brzydotę.
Tylko czy wiedzą o tym obywatele, którzy nami rządzą?