Wprowadzenie jednomandatowych okręgów w wyborach do Senatu było małym krokiem dla sędziów, ale wielkim dla polskiego parlamentaryzmu w drodze do uwolnienia się z żelaznego uścisku partyjnych koterii.
Ponieważ nigdzie w konstytucji nie jest zapisane, że wybory do Senatu mają być proporcjonalne, wczorajsze orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego było w pewnym sensie formalnością. Uchyliło jednak drzwi do zmiany myślenia o wyborach. Konkurencja w nich staje się mordercza – wygrany jest tylko jeden. Do minimum maleją więc szanse partyjnych działaczy, których jedyną zasługą jest noszenie teczki lokalnego barona.
Teraz aby zwyciężyć, trzeba nie tylko być osobowością znaną w okręgu, lecz także dawać gwarancję lojalności wobec lokalnych wyborców. Trzeba znać ich prawdziwe problemy – znaczenie tracą piarowsko-telewizyjne sztuczki i pieniądze wydawane na plakaty. Liczy się skuteczność. To jednak daje wybranym politykom siłę. Z realnym poparciem i wsparciem wyborców dla partyjnych elit stają się partnerami, a nie pionkami do przestawiania. Dopóki są w stanie mobilizować wyborców i wygrywać, to oni mogą stawiać warunki. To właśnie w takiej morderczej konkurencji rodzą się prawdziwi przywódcy. Winston Churchill, zanim został premierem, który wygrał najstraszniejszą z wojen, wiele razy przegrywał wybory w swoim okręgu. Bezwzględna weryfikacja dokonań w wyborach większościowych jak nic innego sprowadza polityków na ziemię. Przypomina im, kto jest ich pracodawcą, a wyborcom daje rzeczywiste narzędzie ich rozliczania.