Nie będzie już takich problemów jak z Nangar Khel. 13 grudnia ubiegłego roku prezydent podpisał ustawę przygotowaną przez ministerstwo wojny eufemistycznie nazywane Ministerstwem Obrony Narodowej - o zmianie ustawy o powszechnym obowiązku obrony Rzeczypospolitej Polskiej oraz ustawy o zasadach użycia lub pobytu Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej poza granicami państw, a 5 stycznia 2011 r. weszła ona w życie.

Teraz wszystko, co się naszym żołnierzom za granicą przytrafi, może być legalne. Dowód konieczności okaleczania czy zabijania na wszelki wypadek nie będzie trudny. Wystarczy potem zawiadomić o tym odpowiednią drogą służbową i powiedzieć, że inaczej się nie dało, w słusznej sprawie oczywiście.

Z uwagi za zakres i treść regulacji projekt nowelizacji nie podlegał konsultacjom społecznym. Nie pamiętamy też często o tym, że tylko wyraźna podstawa prawna zawarta w ustawie może zezwolić polskim żołnierzom na użycie siły w sytuacjach innych niż działanie w obronie własnej. No więc zezwoliła.

Polskie siły zbrojne mają od środy prawo stosowania środków przymusu bezpośredniego, broni i wszelkiego innego uzbrojenia na warunkach określonych nie tylko w ratyfikowanych przez nas konwencjach międzynarodowych, ale i np. w międzynarodowym prawie zwyczajowym. Uwzględniany musi być przy tym cel użycia naszego wojska za granicą (np. zwalczanie terroryzmu, który mógłby doprowadzić do zabicia jakiegoś nowego księcia Ferdynanda czy zawalenia się dowolnej wieży lub wieżowca gdziekolwiek na Ziemi).

Zawsze też na mocy nowego prawa minister wojny, pardon - obrony, będzie określał niepodlegające publikacji zasady użycia przymusu i broni - w zależności od tego, jaka misja rządowi w duszy zagra. Wszak już od Carla von Clausewitza wiemy, że wojna jest jedynie kontynuacją polityki innymi środkami. A z naszej zmienionej ustawy wynika np. że w pościgu za osobą, która nie podporządkuje się wezwaniu do natychmiastowego porzucenia broni lub innego niebezpiecznego narzędzia, choćby i noża, a nie tylko bazuki, żołnierz-misjonarz będzie mógł bić, strzelać, bombardować.

Zaznaczono wprawdzie, że broni palnej nie używa się w takich razach w stosunku do kobiet o widocznej ciąży (dwa pierwsze trymestry pod czarczafem żadnej Afganki nie uchronią), wobec osób, których wygląd wskazuje na wiek do 13 lat (co jednak, gdy dziesięciolatek z puszką landrynek wyglądającą jak granat jest wysoki?), starców (ci rzadko bywają sprinterami, więc zostaną legalnie skopani od razu) oraz w stosunku do osób o widocznym kalectwie (relatywnie spokojny może więc być zezowaty garbus o kulach). No, chyba że okoliczności wskazują na konieczność użycia broni w stosunku do tych osób – dopisano jednym tchem.

Całe to użycie siły i broni ma się odbywać w sposób i w granicach zasad określonych przez organ organizacji międzynarodowej, któremu nasza jednostka na czas operacji została podporządkowana. Nieaktualne staną się więc wkrótce zarzuty „Time’a”, że Polacy nie angażują się zadowalająco w misję w podległej nam prowincji Ghazni, choć gen. David Petraeus (głównodowodzący siłami NATO w Afganistanie) i tak nas już chwali.

W ten sposób, dzięki znowelizowanym ustawom, wszystko jest już na swoim miejscu. Wszak pięćdziesiąt lat mija od czasu, kiedy Amerykanie dawali nagrodę Pulitzera za niezabijanie drozda, zrzucając w tym samym czasie na gęsto zaludniony Wietnam napalm i bomby kulkowe. Dziś także - z naszą pomocą - niosą demokratycznej oświaty kaganiec, tym razem pod strzechy braci i sióstr prezydenta i premiera Hamida Karzaja . Warto przy tym pamiętać, że nie będzie wiadomo, jakie szczegółowe procedury mają obowiązywać przy użyciu wszystkiego, czym dysponują ci, do których dołączamy niosąc ogień. Wszak na uzbrojeniu amerykańskiej armii były i zapewne dalej są bomby kasetowe i np. pociski zubożonego uranu (DU), a dopiero w 2007 r., pod naciskiem opinii publicznej, zlikwidowano – podobno - zapasy pocisków z binarną bronią chemiczną wytwarzającą w locie gaz nerwowy (DSF). Po robocie w terenie zaś, na schwytanych terrorystach broniących swoich domów i rodzin, stosowne służby specjalistów od prowadzenia wojen mogą stosować kilkanaście tzw. wzmocnionych technik przesłuchań. Wśród nich podtapianie czy rażenie prądem.

Ale nie tylko to powinno budzić nasz gniew i sprzeciw. Za równie bolesne dla nas uważam to, co dzieje się w głowach młodych polskich mężczyzn, którzy trafiają do zaciężnej armii i jadą bić (się?) daleko, w cudzej sprawie. To głęboka jak rany ich ofiar demoralizacja. Tym bardziej, że i bez nowoobowiązujących ustawowych wynalazków, 29 grudnia 2010 r. Wojskowy Sąd Garnizonowy uniewinnił trzech byłych sanitariuszy oskarżonych o niewykonanie rozkazu udzielenia pomocy rannym w zamachu na konwój w Iraku w 2007 r. Bo prawo prawem, ale żeby wymierzyć sprawiedliwość sąd nie znalazł dość przekonujących dowodów …