- Prace nad dyrektywą o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym odsłoniły najważniejsze dysfunkcje procesu legislacyjnego i politycznego - mówi w rozmowie z DGP Alek Tarkowski, socjolog, dyrektor Centrum Cyfrowego.
Czy zgodzi się pan, że dyskusja na temat dyrektywy o prawach autorskich została – zwłaszcza pod koniec prac – bardzo upolityczniona?
Pytanie, jak rozumiemy pojęcie „upolitycznienie”. Nie przeszkadza mi to, że politycy zajęli się tematem. Problemem jest to, że nie zajmują się nim merytorycznie. Najlepiej widać to po Prawie i Sprawiedliwości, które długo trzymało karty przy orderach, a resort kultury nie chciał się wypowiadać w sprawie dyrektywy. Komentatorzy uważali, że partia rządząca będzie popierać zaproponowane regulacje, bo wiele na to wskazywało podczas prac w Radzie Europejskiej. Finalnie jednak znaleźliśmy się w tej niewielkiej mniejszości państw będących przeciwko, a rząd PiS zaczął się otwarcie przedstawiać jako przeciwnik dyrektywy. W dodatku używając retoryki wolnościowej, co razi, bo wyraźnie widać tu selektywny dobór argumentów oraz projektów. Przy pracach m.in. nad ustawą o policji tej walki o wolność jakoś zabrakło. PiS sięgnął też po dyrektywę, by zaatakować Platformę Obywatelską. Trzeba jednak przyznać, że postawa PO też jest niejasna. Część europarlamentarzystów tej partii dyrektywę poparło, część głosowała przeciw i tak naprawdę nie wiadomo, czym się kierowali. Problem z zaangażowaniem polityków dotyczy więc właśnie braku merytorycznej dyskusji.
W której górę wzięły emocje...
Można odnieść wrażenie, że nawet jak ktoś zabiera głos, to nie za bardzo wie, o czym mówi. Wszystko zostaje na poziomie sloganów, które bardzo denerwują zwłaszcza zwolenników dyrektywy. Określają je jako populistyczne, choć ja bym tego tak surowo nie oceniał.
Ale Centrum Cyfrowe samo w pewnym momencie zrezygnowało z używania takich haseł jak „ACTA2” czy „podatek od linków”.
Umowny hashtag #ACTA2 dobrze oddaje pewne emocje, łatwiej go zapamiętać niż nazwę: „Dyrektywa o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym”, ale jest rzeczywiście strasznie nadużywany. Nie używamy też sformułowania „podatek od linków”. Ale mówimy dużo o filtrach treści. Uważamy, że trzeba tę dyskusję prowadzić jak najbardziej precyzyjnie, bo jest kłopot z jej jakością, bardzo łatwo się ją spłyca. Rozmawiałem z kilkudziesięcioma dziennikarzami i tylko jeden mnie spytał, co się zmieni w dozwolonym użytku. Dyrektywa wprowadza ważne zmiany w tym zakresie, o których nikt nie chce rozmawiać. To był bardzo odświeżający moment.
A co się zmieni w dozwolonym użytku?
To jest dłuższa historia, ale ogólnie dyrektywa zawiera cały pakiet zmian w trzech obszarach – edukacji, pracy z danymi i instytucji dziedzictwa. Ciekawe jest to, że duża część tych zmian w Polsce została już wprowadzona.
Czy nie uważa pan, że hasło „ACTA2” zostało instrumentalnie wykorzystane przez wielkie platformy internetowe, które broniły swoich interesów?
Było kilka momentów debaty, które moim zdaniem były kłopotliwe. Jeden, gdy YouTube jako dominująca platforma zaczął nadawać – nie wiem nawet, jak to nazwać –„komunikaty własne nadawcy”. Oczywiście mówił, że działa w obronie interesów własnych i swoich użytkowników. Ale mam też wrażenie, że niektóre media tradycyjne weszły w rolę strony sporu kosztem własnej obiektywności. Trzeci problem to media publiczne. Tu poziom był najgorszy: miałem poczucie, że to był przekaz strasznie propagandowy. W tej historii jednak bardzo ciekawym środowiskiem dla mnie są youtuberzy. To ludzie o ogromnych zasięgach, gotowi mówić wszystko, co im przyjdzie do głowy. I choć oczywiście mają do tego prawo, nie poprawia to poziomu komunikacji.
Postawa youtuberów trochę mnie dziwi. Są twórcami, a mimo to wielu z nich sprzeciwia się dyrektywie, która właśnie o prawa twórców ma zadbać.
To pokazuje, że twórcy nie są jednolitą grupą i mogą też mieć sprzeczne interesy. Największy sprzeciw dotyczy jednak stylu prac legislacyjnych. Prace nad dyrektywą odsłoniły najważniejsze dysfunkcje procesu legislacyjnego i politycznego. I myślę, że przy kolejnych projektach związanych z nowymi technologiami te mankamenty będą się ujawniać jeszcze szerzej.
Jakie to dysfunkcje?
Przede wszystkim widać, że kiedy nie jest to debata czysto ekspercka, to jej poziom sprowadza się do bardzo niskiego wspólnego mianownika. Chodzi bardziej o zasięgi, dotarcie i widoczność, a nie treść. Śledziłem dyskusję na Twitterze i miałem wrażenie, że zmieniła się ona w walkę pozycyjną, jak w I wojnie światowej. Wszyscy byli okopani na swoich stanowiskach, powtarzali w kółko te same argumenty i nawet jak się „krzyczało” coś do drugiej strony, to nie po to, żeby ją przekonać. Komunikacja ograniczała się do sprawdzenia, czy nabiły się lajki, oczywiście od swoich.
Niby mamy obecnie takie warunki, że każdy może zabrać głos, ale czy tak naprawdę to coś merytorycznie zmienia? Trudno mi to mówić, bo jednocześnie bardzo wierzę w te przestrzenie komunikacji. Stąd mam sprzeczne odczucia. Bo można by uznać, że zamknięcie Twittera i kontrola youtuberów wyszłyby nam na dobre, skoro poziom prowadzonych tam rozmów jest tak niski. Ale paradoks polega na tym, że to nie zapewniłoby większej równowagi. A nad przepisami takimi jak ta nowa dyrektywa, dotyczącymi nas wszystkich, potrzebujemy szerokiej debaty społecznej.