Oficjalnie zgłoszona przez jedną z formacji politycznych kandydatka na prezydenta RP w pierwszym publicznym wystąpieniu dotknęła kwestii prawnych. Tytuł jej proklamacji w tym zakresie brzmiał: „Prawo nie dla palestry”. Skoro miałby to być krok reformatorski – czyli zmiana stanu dotychczasowego – kandydatka na pierwszą obywatelkę w państwie diagnozuje, jak mniemam, że obecnie obowiązujące prawo jest zrozumiałe jedynie dla palestry (domyślam się, że chodzi o prawników w ogólności), dla pozostałych zaś stanowi czarną magię.
Wystąpieniem pani doktor (to tytuł naukowy kandydatki) zajmuję się jedynie dlatego, że poruszyła kwestię tworzenia prawa. Nie znaczy to, że zgadzam się z tą proklamacją i szczegółowym jej rozwinięciem, w szczególności zapowiedzią pisania prawa od podstaw. Nie zamierzam też na łamach „Dziennika Gazety Prawnej” wspierać lub krytykować jakichkolwiek kandydatów w nadchodzących wyborach. Przytoczoną wypowiedź traktuję natomiast jako asumpt do wyrażenia własnej opinii o procesie tworzenia prawa – z perspektywy praktykującego prawnika, który z mnogością tego prawa ma do czynienia.
Po pierwsze – rządy prawa nie powinny polegać co do zasady na jego tworzeniu, czy też stanowieniu, ale w miarę możliwości i racjonalności na rządzeniu w ramach prawa już obowiązującego. Każda zasada ma swoje wyjątki, lecz nadużywanie pojęcia wyjątkowości w przypadku wspomnianej wyżej zasady może stanowić odejście od państwa prawa na rzecz państwa rządzonego prawem. Skoro zaś – w państwie demokratycznym – zdolność stanowienia prawa ma wyłoniona w demokratycznych wyborach większość, istnieje ryzyko pogwałcenia przy jego stanowieniu praw mniejszości. Zmiana układu sił politycznych w kolejnych wyborach tworzy wówczas duże prawdopodobieństwo rewanżyzmu legislacyjnego. Pomijając płynące z tego napięcia polityczne, grozi to brakiem stabilności obowiązującego prawa, a w konsekwencji niemożliwością ugruntowania dobrych praktyk w jego stosowaniu. W naszym przypadku szczególnymi i wyjątkowymi okolicznościami pozwalającymi na wielkie tworzenie nowego prawa była transformacja ustrojowa i integracja z porządkiem prawnym Wspólnoty Europejskiej. Tyle że to już za nami i powoływanie się na tę dyspensę stało się nieaktualne. Obowiązek implementowania pojedynczych dyrektyw unijnych nie pozostaje w sprzeczności z rekomendowaną powyżej zasadą umiaru ustawodawczego.
Po drugie – tworzenie prawa to nie dosłownie to samo, co jego stanowienie. Pierwsze to proces, drugie to konkretny akt władczy. Proces winien rządzić się stabilnością reguł, profesjonalizmem uczestników i nie być uzależniony wprost od aktualnego układu politycznego. Ten ostatni ma – czy też winien mieć – swoje odzwierciedlenie w instytucji władczej, która ostatecznie rozstrzyga, czym proces tworzenia winien się zakończyć: stanowić nowe prawo czy też nie. Określiłbym to jako zasadę wyłącznej kompetencji władczej, w której to kompetencji mieściłoby się wskazanie potrzeby tworzenia nowego lub zmiany istniejącego prawa oraz akceptacja – lub jej brak – dla powstałego projektu regulacji. Kompetencja władcza nie obejmowałaby jednak bezpośredniej ingerencji w projekt.
Stosowanie się do powyższych dwóch zasad ma, miałoby lub mieć powinno (wybór jednej z dyrektyw zależy od oceny stanu aktualnego) za cel poprawę jakości prawa. Wady obowiązujących regulacji są bowiem często ściśle powiązane z akcyjnym i interwencyjnym jego tworzeniem lub zmienianiem, nieprzejrzystym rodzeniem się inicjatyw ustawodawczych, nie wykluczając klientyzmu politycznego.
Nie mam oczywiście patentu na mądrość w tej sprawie. Ten felieton to wypowiedź klasycznie publicystyczna. Co z niej i komu pozostanie – nie wiem. O potrzebie ustawowego, nie wykluczając konstytucyjnego, uregulowania zasad tworzenia i stanowienia prawa, mówi się od lat. Opublikowana została nawet biała księga będąca efektem jednej z płaszczyzn Forum Debaty Publicznej, odbywanych pod auspicjami Kancelarii Prezydenta w mijającej kadencji. Czas na działanie w imię zasady: co masz zdobić jutro, zrób dzisiaj. Ale jeżeli już nie dzisiaj, to na pewno nie pojutrze.