Nie wszystkie uczelnie powinny mieć możliwość prowadzenia studiów prawniczych. Prawnikiem zaś naprawdę nie musi zostawać każdy, komu się to zamarzy i kto ma wystarczająco dużo pieniędzy
Skończyć studia prawnicze... Od wieków było to (i jest nadal) marzeniem wielu młodych ludzi. Niewielu z nich zastanawiało się zapewne uprzednio nad tym, na czym te studia polegają, kto się na nie nadaje, czego i kto na nich uczy oraz jaki może być los absolwenta. Decyzja o wyborze kierunku zapadała raczej za sprawą wizerunku osób wykonujących zawody prawnicze. Panowało bowiem powszechne przekonanie, że lepiej od prawników mają tylko osoby duchowne! Tymczasem w życiu bywa różnie, a studia prawnicze nie należą do najłatwiejszych. Zasadne jest więc pytanie, czy przyjęty obecnie system kształcenia prawniczego jest właściwy (efektywny, skuteczny) i może spełniać związane z nim oczekiwania? Aby to ocenić, trzeba odnieść się do kilku spraw. Po pierwsze, należy zwrócić uwagę na to, w jakich szkołach możliwe jest kształcenie przyszłych prawników i czy mają one ku temu warunki. Po drugie, jest to kwestia oceny poziomu kandydatów ubiegających się o przyjęcie na studia prawnicze oraz form rekrutacji na nie. Po trzecie, trzeba odnieść się do programów nauczania prawa oraz form ich realizacji. Po czwarte, musimy odnieść się do poziomu kadr nauczających prawa. Postarajmy się spojrzeć na te zagadnienia z punktu widzenia zachodzących w Polsce przemian ustrojowych i społecznych. Wtedy dopiero przekonamy się o tym, czy znajdujemy się obecnie we właściwym miejscu.
Bez bibliotek i kadry
Studia prawnicze zawsze były studiami uniwersyteckimi. Po wojnie wznowiły swoją działalność jedynie uniwersytety w Warszawie, Krakowie, Poznaniu i Wrocławiu. O tzw. szkole Duracza (która na przełomie lat 40. i 50. kształciła partyjne kadry – red.) wolę nie wspominać. Rychło natomiast utworzono nowe uniwersytety z wydziałami prawa na czele (Łódź, Lublin, Toruń). Socjalizm pomógł też w utworzeniu uniwersytetów na Śląsku (Katowice) oraz na Pomorzu (Gdańsk i Szczecin). Potem poszło to już dalej (Opole, Rzeszów). W epoce Gierka niektóre uniwersytety tworzyły ponadto filie lub tzw. punkty konsultacyjne studiów administracyjnych, lokalizując je zwłaszcza w miastach nowoutworzonych województw (49). W III RP uniwersytety miały już Białystok i Olsztyn, Kielce, Zielona Góra, Bydgoszcz, chociaż nie wszędzie powstały wydziały prawa. W latach 90. XX w. zaczęto tworzyć także uczelnie prywatne. Na wielu z nich uruchomiono też studia prawnicze.
Obraz zachodzących w opisywanym zakresie przemian jest więc pozornie pozytywny i powinien cieszyć. Tymczasem nie sprawia radości. Decydenci polityczni zapomnieli bowiem o tym, że szkoła wyższa nie może funkcjonować w oparciu o formułę: „magister-tablica-kreda”. Jeśli więc przydzielono lub nawet wybudowano dla nowej uczelni odpowiednie budynki, to nie potrafiono już zapewnić jej odpowiednio wyposażonych bibliotek i właściwej kadry nauczycieli akademickich. Pozyskiwanie kadry odbywało się poprzez stosowanie atrakcyjnych zachęt (wille i mieszkania, gotówka na pierwsze wyposażenie, talony na samochody, praca dla członków rodziny oraz inne apanaże), ale profesorowie uniwersytetów z Wilna i Lwowa wybierali nowe miejsca pracy według innych kryteriów.
W socjalizmie próbowano też na różne sposoby przyspieszać kształcenie nowych kadr nauczycieli akademickich. Przyniosło to raczej więcej szkód niż pożytku (np. poprzez manipulacje w zakresie stopni i tytułów naukowych, powoływanie tzw. docentów marcowych). Dopiero uwolnienie rynku spowodowało, że nauczyciele akademiccy mogli podejmować pracę w dowolnej liczbie szkół. Na wagę złota okazali się wówczas emerytowani profesorowie, dzięki którym tworzono tzw. minimum kadrowe wymagane przy uruchamianiu nowych kierunków studiów. Wtedy nikomu nie przeszkadzało to, że niejeden profesor miał już ponad 90 lat i z pewnością sam nie trafiłby nawet do zatrudniającej go szkoły! Z czasem zaczęto ograniczać rozmiary tego zjawiska, ale nie zlikwidowano go do końca. W rezultacie mamy dzisiaj setki szkół wyższych, nawet z dobrymi budynkami i niezłym wyposażeniem komputerowym, lecz z miernymi zasobami zbiorów bibliotecznych, a także z kadrą nauczających, których czasami nikt nigdy nie widział w szkole na oczy! Pocieszającym jest natomiast to, że potrzebę nauczania, niektórych chociażby przedmiotów prawa, dostrzeżono na różnych kierunkach studiów nieprawniczych (administracja, ekonomia, zarządzanie, finanse, bezpieczeństwo i ochrona, medycyna, studia techniczne). Znajomości prawa nigdy nie jest za dużo, ale aby go nauczać, trzeba mieć dobre kadry i biblioteki.
Nie dla wrogów ludu
O prawdziwej rewolucji w nauczaniu prawa możemy mówić wtedy, gdy porównamy, kto dawniej i obecnie ubiega się o przyjęcie na studia prawnicze oraz jak przebiega rekrutacja na te studia. Po wojnie trafiało na nie nadal niewielu. Tylko nieliczni mogli legitymować się posiadaniem świadectwa maturalnego, nawet tego uzyskanego po uczestnictwie na tajnych zajęciach w okresie okupacji. W wyniku wojny „młodzież szkolna” się zestarzała, bo nauka była zabroniona przez okupanta. Po wojnie młodzi ludzie musieli natomiast podejmować pracę, bo często na ich utrzymaniu pozostawały już inne osoby, w tym ich dzieci. Preferowano więc studia na tzw. studiach zaocznych (wieczorowych) lub eksternistycznych. Początkowo zapisywano się na studia prawnicze, gdyż nie było żadnych egzaminów wstępnych. Nie oznaczało to, iż wystarczyło się zapisać. Bramy uczelni zamknięte były bowiem dla „wrogów ludu” i ich dzieci.
Socjalistyczne państwo reglamentowało wszystko, w tym również kształcenie młodych kadr. Uczelniom wyznaczano limity przyjęć na poszczególne kierunki studiów, bo państwo prowadziło planową gospodarkę absolwentami, kierując ich do pracy (tzw. nakazy pracy, potem stypendia fundowane) tam, gdzie byli najbardziej potrzebni (urzędy w miasteczkach). Wtedy też wprowadzono egzaminy wstępne i rekrutację oparto na ich wynikach. Stosowano zresztą różne formy egzaminów, od rozmowy z kandydatem na dowolne tematy po sprawdzanie wiedzy z niektórych przedmiotów (historia, geografia, język polski, język obcy). Był to jednak i tak duży postęp w porównaniu do rekrutacji prowadzonej w pierwszych latach powojennych.
Ale ten stan nie trwał zbyt długo, bo od czego mieliśmy kolejnych ministrów edukacji ? Przecież nie od tego, aby pozostawiali obowiązujący system edukacji przez wiele lat bez zmian. No i stało się. W 1968 r. Partia upomniała się o dzieci robotników (np. zatrudnionego na etacie pracownika fizycznego inżyniera) i chłopów (np. posiadających specjalistyczne gospodarstwo rolne w postaci ogrodnictwa lub sadownictwa). Uważano, że one mają gorzej niż dzieci w rodzinach inteligencji pracującej (np. kierowniczki sklepu spożywczego o wykształceniu podstawowym) i osób należących do tzw. inicjatywy prywatnej, a więc rzemieślników i drobnych producentów i usługodawców (np. furmanów prowadzących konny przewóz węgla lub mebli). Za udowodnione pochodzenie robotnicze lub chłopskie można było otrzymać preferencyjne punkty (w liczbie 5).
Byłem wtedy młodym asystentem i z tej racji przez wiele lat pełniłem funkcję sekretarza komisji rekrutacyjnej na studia prawnicze. Jeszcze dzisiaj po nocach śnią mi się koszmary z tym związane. Ciągle bowiem mam wątpliwości, czy dzieci poklepywacza tyłów lub mechooptyka bądź sekserki zasługują na punkty dodatkowe. Też nie wiecie! No, bo to nie jest takie proste. Poklepywacz tyłów to nie jest ten, o kim myślicie, lecz człowiek, który wykonuje ważne czynności technologiczne w procesie produkcji lub przetwarzania surowców i materiałów włókienniczych. Natomiast mechooptyk to po prostu facet, który obtyka domy mchem, zaś sekserka dokonywała selekcji drobiu. Były też punkty za dobre oceny w szkole średniej i na maturze z przedmiotów objętych egzaminem wstępnym (w sumie 3 pkt). Wszystkie licea w miasteczkach wystawiały swoim uczniom wyłącznie bardzo dobre oceny, aby pokonać dzieci „miastowych”. Dlatego też łącznie można było uzyskać 8 pkt dodatkowych, co przy 9 pkt uzyskanych z tytułu zdania egzaminu wstępnego na trzy oceny dobre, było dość szokujące i opłakane w skutkach. Można było bowiem dobrze zdać egzamin wstępny, lecz nie mając punktów dodatkowych, nie dostać się na studia, na które przyjmowano osoby, które uzyskały trzy oceny dostateczne i korzystały z przywileju punktów dodatkowych.
Sprawiedliwość przyszła dopiero wraz z kolejną zmianą ustroju naszego państwa. Zniesiono egzaminy wstępne na studia prawnicze. Stały się one dostępne dla wszystkich, którzy tego zapragną. Dzisiaj liczą się oceny na świadectwie dojrzałości i to też tylko z niektórych przedmiotów. Uczelnie publiczne same ustalają sobie limity przyjęć (poza uczelniami medycznymi) na studia stacjonarne i niestacjonarne. W warunkach niżu demograficznego są jednak szczęśliwe, że mogą przyjąć wszystkich zgłaszających się, a zwłaszcza tych, dla których studia te wiążą się z odpłatnością za każdy semestr. Pięknie, ale nie do końca.
Na studia prawnicze nie powinny być przyjęte osoby, które wcześniej pasły byki na farmie w Teksasie lub osiągały świadectwo maturalne poza Polską, a teraz za pieniądze swojej mamusi pragną nauczyć się tylko tego, jak bezkarnie robić przekręty. Po co prawo ma studiować ten, kto nie jest w stanie wymienić, poza „papugą” (adwokat) i sędzią, żadnego innego zawodu prawniczego? Czy studia prawnicze są dla kogoś, kto nie potrafi wytłumaczyć motywów wyboru kierunku studiów lub nie jest w stanie wymienić nazwiska chociażby jednego znanego prawnika (w przeszłości lub obecnie)? W walce konkurencyjnej o studentów próbowano już niemal wszystkiego, w tym „studiów na żaglowcu”, studiów skróconych do 3 lat, studiów odbywanych w systemie internetowym, studiów prowadzonych w filiach zagranicznych. Na całe szczęście to się nie udało. A i tak możliwości studiowania w Polsce prawa są zbyt duże w porównaniu do tego, co wiele szkół, biorąc pod uwagę jakość kadry nauczającej i mizerotę swoich bibliotek, może zaproponować studentom. Nie wszystkie uczelnie powinny więc mieć możliwość prowadzenia studiów prawniczych. Kryteria udzielania pozwoleń na uruchamianie tego kierunku powinny mieć charakter merytoryczny, nie zaś formalny.
Kanon i reszta
Istnieje prawdziwa przepaść między s połecznym wyobrażeniem i oczekiwaniem kierowanym pod adresem prawnika a tym, co on tak naprawdę powinien wiedzieć i sobą reprezentować. Ważny jest przeto program nauczania na studiach prawniczych i formy jego realizacji. Nie ma żadnego racjonalnego uzasadnienia dla schematu myślowego, według którego prawnikiem może być tylko ten, kto potrafi nauczyć się na pamięć wszystkich kodeksów i „ma gadane” oraz „potrafi odwrócić kota ogonem”. Ze sztuką zapamiętywania tekstów łączy się przecież głównie wiedza o tym, czy i w jakim akcie jest unormowane dane zagadnienie. Podobnie, jak w aktorstwie, liczy się przede wszystkim zrozumienie i interpretacja tekstu, nie zaś wykucie go na blachę.
W powojennych programach uniwersyteckiego nauczania prawa oparto się na modelu praktykowanym przed wojną. Ozdobiono je naturalnie obowiązkiem poznania marksizmu-leninizmu oraz ekonomii socjalizmu i filozofii marksistowskiej. Na stacjonarnych studiach prawniczych obowiązywały lektoraty (łacina, język rosyjski i język zachodni) oraz zajęcia z wychowania fizycznego. Funkcjonowało też obrośnięte już dzisiaj legendami studium wojskowe, gdzie rodziły się najlepsze dowcipy na temat głupoty nauczających tam oficerów. Na całe szczęście, nikt nie wyrzucił wtedy z programu nauczania prawa rzymskiego i historii prawa. Teorię prawa wzbogacono o teorię państwa, a prawo konstytucyjne nazwano prawem państwowym. Dla podkreślenia odmienności mechanizmów gospodarki planowej wprowadzono przedmiot pod nazwą prawo obrotu uspołecznionego, a potem pojawiło się też prawo zarządzania gospodarką narodową. Niezwykle pojemne stało się pojmowanie prawa finansowego, bowiem w jego ramach znalazło się nie tylko dawniejsze prawo skarbowe, lecz także prawo celne i dewizowe, prawo bankowe i ubezpieczeniowe, prawo finansowe przedsiębiorstw uspołecznionych, a nawet prawo karne skarbowe. Trzon stanowiło jednak nauczanie tradycyjnych działów prawa publicznego i prywatnego. Uzupełniały go nie tylko tzw. przedmioty ideologiczne, lecz także inne, bardzo potrzebne w wykształceniu prawnika. Dzięki temu można było poznać logikę i doktryny polityczno-prawne oraz podstawy socjologii i medycyny sądowej, a także kryminologię i kryminalistykę.
Programy nauczania prawa były ujednolicone w skali kraju. Gdy jednak w państwie powiało świeżym powietrzem demokracji, uczelnie otrzymały możliwość kształtowania własnych programów nauczania. Obok obowiązkowych przedmiotów zaliczonych do tzw. kanonu (jednolitego dla wszystkich uczelni) można było bowiem wprowadzać jako przedmioty dodatkowe nauczanie np. prawa rolnego, prawa górniczego, prawa morskiego, prawa ochrony środowiska, prawa autorskiego. Przegrali na tym studenci, bowiem gwałtownie wzrosła liczba zajęć i egzaminów. Osłabiła się przez to również dyscyplina terminowego kończenia studiów. Najwięcej szkód przyniosła jednak próba skrócenia studiów prawniczych do 4 lat. Wycofano się z niej dopiero po upływie paru lat.
Zmiana ustroju politycznego zweryfikowała programy nauczania prawa zarówno na korzyść, jak i ze stratą. Korzyści polegały na tym, że utrwalił się tradycyjny trzon przedmiotów wymaganych na studiach prawniczych, a jednocześnie w miejsce nieaktualnych już merytorycznie przedmiotów pojawiły się nowe (np. prawo europejskie, prawo handlowe, prawo gospodarcze publiczne, prawo ubezpieczeń społecznych, prawo penitencjarne, prawo własności intelektualnej itd.). Najbardziej zmienił się zakres dawnego prawa finansowego. Wydzieliły się z niego bowiem: prawo bankowe, prawo ubezpieczeniowe, prawo celne, prawo dewizowe, a potem zaczęły wyłaniać się specjalizacje dotyczące prawa podatkowego i prawa finansowego samorządu terytorialnego.
Wszystko można byłoby zatem oceniać pozytywnie, gdyby nie to, że uczelnie uzyskały prawo do wprowadzania do programów nauczania także przedmiotów dodatkowych, zwanych monograficznymi lub specjalizacyjnymi. Są one wybierane przez studentów spośród pewnych ich zestawów. Trzeba je zaliczyć w ustalonej liczbie w formie egzaminu. W ten sposób doszło ponownie do zwiększenia obciążenia dydaktycznego studentów oraz liczby składanych przez nich egzaminów. Zupełnie niepotrzebnie. Prowadzenie wykładów z przedmiotów dodatkowych powierzono bowiem adiunktom, którzy wykładają na ogół to, co napisali w swojej rozprawie doktorskiej. Są to zatem wykłady na jakiś wąski temat, który nie zawsze dotyczy ważnego społecznie problemu. Wykładowcy zwalniają studentów z obowiązku zaliczenia przedmiotu w formie egzaminu, zadawalając się ich fizyczną obecnością na zajęciach. W taki sposób studia prawnicze mogłyby skończyć również sprzątaczki zatrudnione na wydziałach prawa.
W nielicznych szkołach prawa pomyślano tymczasem o potrzebie zwiększenia wiedzy ekonomicznej i politologicznej wśród studentów prawa, a także o tym, że nie powinna być im obca znajomość retoryki i public relations. Nade wszystko jednak współczesne wykształcenie prawnicze nie może być zamknięte na znajomość problemów wynikających z nowych odkryć i osiągnięć w medycynie oraz w technice (informatyce), a także ze wszystkiego, co niesie ze sobą globalizacja i internacjonalizacja. W toku studiów prawniczych nie powinno też zabraknąć obowiązkowych praktyk zawodowych realizowanych w organach wymiaru sprawiedliwości i w administracji publicznej. To jednak nie studenci powinni szukać sobie możliwości odbywania praktyk zawodowych. Od tego jest szkoła wyższa prowadząca studia prawnicze.
Nauczać to jedno. Ważne jest jednak i to, komu można i należy powierzyć nauczanie prawa oraz w jaki sposób to czynić. Tylko pozornie problem wydaje się być rozwiązany, skoro uczelnie zatrudniają nauczycieli akademickich piastujących powierzone im stanowiska akademickie zgodnie z ustawowymi wymaganiami. To prawda, lecz jako to wygląda w praktyce? Źle. Osoba z tytułem naukowym (tzw. belwederskim) profesora jest potrzebna uczelni przede wszystkim po to, aby mogła ona wykazać się posiadaniem wymaganego na danym kierunku tzw. minimum kadrowego. Profesor tytularny przydaje się także wówczas, gdy trzeba utworzyć instytut lub katedrę oraz powierzyć komuś jej kierownictwo. Rektorem lub dziekanem wydziału niekoniecznie musi być już profesor tytularny. Do kierowania zakładami lub katedrami (w roli p.o.) wystarczy już posiadanie stopnia naukowego doktora habilitowanego i to też nie zawsze. Jeśli profesor tytularny chce i może jeszcze prowadzić zajęcia dydaktyczne, to niech je prowadzi. Ale jeśli nie zechce tego czynić, a nie osiągnął jeszcze wieku emerytalnego, to nikt go nie może pozbawić zatrudnienia na uczelni. Z tego przywileju korzysta bardzo wielu profesorów. Na sali wykładowej pojawiają się rzadko i to tylko wtedy, gdy muszą zamanifestować swoją obecność pośród żywych. Wielu profesorów pełni bowiem funkcje publiczne lub wykonuje zawody prawnicze, co w sposób naturalny oddala ich od sal wykładowych.
Natomiast profesorowie powoływani przez własne uczelnie do piastowania funkcji profesorów nadzwyczajnych (tzw. profesorowie uczelniani) chętnie obejmują wakaty lub miejsce po swoich mistrzach bądź wykłady. Niepokoić musi jednak to, że są to osoby, które nie mają jeszcze znaczącego dorobku naukowego, a w dydaktyce idą na skróty, bowiem nie wykładają historii danej instytucji oraz nie przedstawiają jej funkcjonowania w praktyce. Często też nie widzą i nie chcą jej widzieć w szerszym tle porównawczym, społecznym, ekonomicznym, politycznym. Ograniczają się natomiast do prezentacji obowiązujących przepisów prawnych, często nie wspominając nawet o tym, że mają one ulec zmianie w najbliższym czasie. Kalectwo! Jego ofiarami są studenci. Spada też prestiż naukowców wśród praktyków.
Przykładów patologii nauczania prawa jest zresztą dużo więcej. Ćwiczenia prowadzą doktoranci, chociaż nie mają oni żadnego przygotowania merytorycznego i pedagogicznego, a często także czasu i chęci na prowadzenie zajęć ze studentami. Odrębny problem stanowią prace magisterskie. Studenci masowo dopuszczają się plagiatów lub wręcz kupują sobie gotowe już prace napisane na tej samej lub innej uczelni. Ci zaś, którzy starają się napisać je samodzielnie, nie muszą wkładać w to zbyt wiele wysiłku, bo niewiele się od tych prac wymaga. Uczelni zależy na tym, aby jak najszybciej pozbyć się studentów, którzy nie płacą za studia.
Recepta
Reasumując, stwierdzam więc, że:
ww nowych warunkach ustrojowych nie zmniejsza się rola prawa ani zapotrzebowanie na kadry prawnicze;
wprzyszłych prawników trzeba kształcić zarówno w oparciu o tradycyjne wzorce, jak i z uwzględnieniem nowych warunków i z wykorzystaniem nowoczesnych technologii;
wnie każdy, kto pragnie zostać prawnikiem, musi nim zostać, bo nie każdy ma ku temu odpowiednie predyspozycje (umiejętności intelektualne oraz właściwości etyczne);
wnależy zwiększać znajomość prawa wśród nieprawników, rozwijając studia podyplomowe oraz organizując różne szkolenia zawodowe;
wprogramy nauczania prawa trzeba zdecydowanie odchudzić, zwiększając rolę przedmiotów stricte prawniczych, wzbogaconych bardziej o niezbędne przedmioty nieprawnicze niż o sztucznie tworzone przedmioty specjalizacyjne;
wprawa powinni nauczać tylko ci, którzy znają jego istotę w sposób wszechstronny (historia, teoria, prawo obce, praktyka);
ww toku studiów prawniczych trzeba organizować obowiązkowe praktyki zawodowe oraz wymianę zagraniczną studentów.
Jako młody asystent pełniłem funkcję sekretarza komisji rekrutacyjnej na studia prawnicze. Jeszcze dzisiaj po nocach śnią mi się koszmary z tym związane. Ciągle bowiem mam wątpliwości, czy dzieci poklepywacza tyłów, mechooptyka bądź sekserki zasługują na punkty dodatkowe
Jeśli profesor tytularny nie ma ochoty prowadzić zajęć dydaktycznych, a nie osiągnął jeszcze wieku emerytalnego, to nikt nie może pozbawić go zatrudnienia na uczelni. Z tego przywileju korzysta wielu profesorów. Na sali wykładowej pojawiają się tylko wtedy, gdy muszą zamanifestować swoją obecność pośród żywych