Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych rozstrzygnie spór o to, czy administracja prezydenta Baracka Obamy musi zezwolić obywatelom USA, którzy przyszli na świat w Jerozolimie, na uznanie, że ich miejscem urodzenia jest Izrael.

Menachem Binyamim Zivotofsky urodził się w 2002 r. w zachodniej Jerozolimie. Jego rodzice są obywatelami Stanów Zjednoczonych, a zatem jest nim też ich syn. Problem w tym, że kiedy dwanaście lat temu matka chłopca złożyła w ambasadzie amerykańskiej w Tel Avivie wniosek o wydanie mu paszportu i jego aktu urodzenia, urzędnicy odmówili.

Od 1948 r., czyli od powstania państwa Izrael amerykańscy prezydenci konsekwentnie stoją na stanowisku, że Jerozolima jest miastem eksterytorialnym, które nie leży w żadnym państwie. Zgodnie z polityką Departamentu Stanu w dokumentach paszportowych regulujących status osobisty obywateli Stanów Zjednoczonych urodzonych w Jerozolimie w rubryce "miejsce urodzenia" musi widnieć "Jerozolima", a nie "Izrael". Władze amerykańskie przyjęły taką praktykę, aby uniknąć posądzenia o to, iż popierają roszczenia Izraela do suwerennego zwierzchnictwa nad Jerozolimą, święte miasto wyznawców judaizmu, islamu i chrześcijaństwa.

W 2002 r. Kongres uchwalił ustawę, która nakazuje urzędnikom Departamentu Stanu, aby zezwolili takich osobom jak Menachem na wybranie Izraela jako swojego miejsca urodzenia. Tym niemniej zarówno prezydent George W. Bush, jak i Barack Obama odmawiali dostosowania się do przepisów, powołując się na swoją wyłączną kompetencję realizowania polityki zagranicznej USA, w tym uznawania granic politycznych innych krajów.

Rodzice Menachema złożyli pozew sprzeciwiający się tej praktyce, kiedy chłopiec skończył rok. W tym roku sprawa trafiła w końcu do Sądu Najwyższego, który podejmie ostateczną decyzję, czy administracja prezydenta Obamy musi postępować zgodnie z przepisami uchwalonymi w 2002 r. przez Kongres, czy też może zignorować wszelkie ustawy odnoszące się do polityki zagranicznej.