Konstytucja daje rozmaite gwarancje równości obywateli wobec prawa. W szczególności mówi o tym rozdział II. Mamy tu wiele mniej lub bardziej słusznych postanowień, które jednak po prostu nie są przestrzegane. Zaczynając od obowiązku szkolnego do 18. roku życia, co dzisiaj nie ma sensu, bo albo liceum (19 lat), albo gimnazjum (16 lat).
Niedobrze jest, jeżeli postanowienia ustawy zasadniczej są nieprecyzyjne lub martwe. A tak jest w trzech bardzo ważnych przypadkach: równym dostępie do ochrony zdrowia, równym i bezpłatnym dostępie do edukacji (z wyjątkiem wyjątków) oraz obowiązkowym szkoleniu zmierzającym do uniknięcia bezrobocia.
Wszystkie te postanowienia albo nie są realizowane, albo są realizowane tylko do pewnego stopnia, albo w wymiarze minimalnym (jak pomoc bezrobotnym w szukaniu pracy i szkolenia przystosowujące do zmiany zawodu).
Równy dostęp do ochrony zdrowia stał się fikcją, gdyż każda forma równości opiera się przede wszystkim na równości materialnej, o czym z reguły liberałowie całego świata zapominają.

Niedobrze, gdy konstytucja zawiera martwe postanowienia

W przypadku ochrony zdrowia nie idzie o szlachetny ideał równych szans, lecz o praktyczne rozwiązanie równej i dostatecznej ilości pieniędzy na zakup niezbędnych lekarstw oraz na badania, które są kosztowne, a będą coraz droższe.
W przypadku bezpłatnej edukacji wyjątek stał się już regułą, a liczba studentów prywatnych uczelni wyższych jest równa liczbie studentów uczelni publicznych.
Z kolei uczelnie publiczne nie są bezpłatne, bo za wiele usług edukacyjnych lub egzaminów trzeba dodatkowo płacić, poczynając od opłaty ze egzaminy wstępne.
Ja przeciwko temu nie protestuję, ja tylko stwierdzam fakt niezgodności bardzo wielu działań w zakresie praw obywatelskich, niezgodności z literą (a tym bardziej duchem) konstytucji.
Naturalnie, ustawa zasadnicza to prawo praw, a – jak wiadomo – wszelkie prawo można interpretować i rozciągać czy naciągać. Tak jest z bezpłatnymi studiami, tak jest z opieką zdrowotną. Jednak podstawową cechą każdej konstytucji państwowej jest jej dostosowanie do rzeczywistości.
Nie jest to zbiór postulatów lub pobożnych życzeń, lecz opis stanu faktycznego. Takiego, jaki ma być, i to ma być wymuszany przez konstytucję, czyli prawo.
Nie jestem zwolennikiem częstego zmieniania ustawy zasadniczej, ale to, że w rezultacie kompromisów politycznych w 1997 r. wpisano do konstytucji więcej pobożnych życzeń niż faktów, skłania po 15 latach do zastanowienia się nad sensem tych przepisów, które po prostu nie są realizowane, ale których nie można zaskarżyć do Trybunału Konstytucyjnego, bo uchybienia rozmywają się lub są nie dość konkretne.
Jak mam zaskarżyć to, że nie stać mnie na pewne typy leczenia, które są płatne (wbrew konstytucji)? Który sąd przyzna mi rację?
Jak poradzić sobie z tym, że często w wyniku czystej finansowej kalkulacji posyłamy dzieci do uczelni prywatnych (niepublicznych, jak się mówi eufemistycznie), bo dojazd i utrzymanie w wielkim mieście byłyby droższe niż czesne w pobliskiej szkole licencjackiej, która na ogół jest kiepska, chociaż i tu są wyjątki?
Nie oszukujmy się: to kalkulacja finansowa decyduje o równości obywateli wobec prawa i wobec konstytucji, a nie chlubne konstytucyjne zasady. Taki stan rzeczy jest niedobry dla obywateli i niedobry z punktu widzenia szacunku dla tego prawa praw, który powinien być powszechny i bezwyjątkowy.
Wiem, że zmiany w konstytucji wymagają wyjątkowo dużej ostrożności i roztropności, a także powszechnej debaty społecznej. Dlatego należy rozważyć problem możliwie szybko, ale się przy tym nie spieszyć.
Niech konstytucja dobrze opisuje rzeczywistość w możliwie skrótowy sposób i niech nie zawiera wyjątków ani „szczególnych przypadków”. Dopiero tak zmieniona będzie gwarantowała realne czy materialne zasady równości, a nie wyłącznie czysto formalne i językowe, jak to obecnie ma miejsce.