Trybunał Konstytucyjny uznał wybory do Senatu w okręgach jednomandatowych za zgodne z konstytucją. W zasadzie jestem zwolennikiem wyborów większościowych lub co najmniej ordynacji mieszanej, a teoretycznie zmiana ta nie jest wielka. Praktycznie może jednak się okazać, że skutki będą poważne, a prestiż Senatu – i tak nie olbrzymi – znacznie zmaleje.

Wynika to z dwu powodów – jest mało czasu do wyborów oraz konkurencja o jeden mandat będzie dla wielu potencjalnych kandydatów tak niebezpieczna, że poniżająca. Może to spowodować, że tylko politycy drugiej i trzeciej ligi (z nielicznymi wyjątkami) wezmą w tych wyborach udział.

Podstawową rolę będzie odgrywało to, jak dobrze znany i ceniony jest polityk w danym rejonie. Jeżeli nie wystartują politycy z pierwszej ligi, wyborcy będą musieli albo kierować się przynależnością partyjną kandydata, albo jego lokalną sławą. Rzecz w tym, że przy wyborach proporcjonalnych i dużym scentralizowaniu życia politycznego w Polsce właściwie nie ma polityków znanych lokalnie, a jeżeli są, to zajmują stanowiska w samorządzie. Nie do wyobrażenia jest, by prezydent miasta czy starosta chciał porzucić pewną i solidną posadę na rzecz niepewnego kandydowania do Senatu. A w wyborach samorządowych pula polityków znanych lokalnie z reguły się wyczerpała. Przeprowadzenie przez pięć tygodni (bo sierpień trudno liczyć) kampanii, dzięki której dana osoba stanie się powszechnie znana w swoim regionie, jest nie do wykonania.

Powiada się, że do Senatu powinni kandydować ludzie wybitni w swoich zawodach: profesorowie czy też lekarze lub przedsiębiorcy. Jednak jeżeli ktoś poważnie traktuje swój zawód i chciałby poważnie potraktować pracę w Senacie, to zda sobie sprawę, że jest to nie do połączenia. Idea, że Senat miałby być czymś w rodzaju izby samorządowej, została podchwycona przez kilku wybitnych i znanych prezydentów miast z Rafałem Dutkiewiczem na czele. Idea jest niezła, ale wątpię, czy to, że znany prezydent miasta poleci jakiegoś kandydata, wystarczy, żeby został on wybrany. Najgorsze bowiem, co się może zdarzyć w tych wyborach do Senatu, to fakt, że wyborców będą one bardzo mało ekscytowały, skoro o niczym nie decydują.

Mamy teraz wybitnego marszałka Senatu, ale tylko on jest postacią widoczną w życiu publicznym, bo się nazywa Bogdan Borusewicz. Przecież większość z nas nie zna nawet nazwisk senatorów i to z naszego okręgu. Po tych wyborach może być jeszcze gorzej. Takie skutki same w sobie nie stanowią wielkiego nieszczęścia, ale nieudane większościowe wybory do Senatu będą potem argumentem dla przeciwników zmiany ordynacji wyborczej i odejścia od ordynacji proporcjonalnej, która jest zarówno anachroniczna, jak zła dla życia politycznego. Wiemy o tym od dawna i duże partie polityczne zapewne bez kłopotu by od niej odeszły, ale napotykają stanowczy sprzeciw mniejszych partii zarówno tych obecnych w Sejmie, jak i tych, które dopiero chciałyby się do Sejmu dostać. Przy ordynacji mieszanej, w pierwszej turze proporcjonalnej, a w drugiej większościowej (jak we Francji) kandydaci małych partii politycznych muszą się włączyć w koalicję z wielkimi partiami jeszcze przed drugą turą wyborów, czyli potem właściwie nie są w parlamencie reprezentowane. Mamy więc w Polsce do czynienia z sytuacją, w której zmiana ordynacji i porzucenie ordynacji proporcjonalnej jest niesłychanie mało prawdopodobne. Nawet gdyby uzyskano dla takiego projektu większość konstytucyjną, nie pozwoli na to elementarna lojalność wobec słabszych koalicjantów.

Wydaje się, że przyszła pora na zasadnicze przemyślenie roli Senatu w polskim systemie politycznym. Oczywiście niewiele da się zmienić przy najbliższej okazji, ale są dwie możliwości, które z czasem należałoby rozważyć. Albo wzmocnienie Senatu, tak żeby jego rola była podobna do Senatu amerykańskiego, albo zmiana jego politycznej funkcji na doradczą i wtedy sens miałoby wybieranie czy to samorządowców, czy to ekspertów (w tym profesorów). Na razie mamy do czynienia ze zgniłym kompromisem.