Rok 2020 zasłużenie już dogorywa, ale wciąż jeszcze potrafi zaskoczyć nawet jak na własne, wyśrubowane standardy.
Mnie na przykład zaskoczyła wypowiedź ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, który w audycji Rozgłośni Katolickich „Poranek Siódma 9” miał powiedzieć (cytuję za PAP): „Zasadą jest, że wyroki Trybunału Konstytucyjnego są publikowane, i od tej zasady nie ma wyjątku”. W normalnym kraju normalny minister wypowiada właśnie takie normalne słowa. W końcu to tak, jakby powiedział: „Zasadą jest, że słońce wchodzi na wschodzie i zachodzi na zachodzie, i od tej zasady nie ma wyjątku”.
Dlaczego mnie to zdziwiło? Bo ten sam Zbigniew Ziobro i – co ważne – z tego samego punktu siedzenia jeszcze niedawno mówił coś zupełnie innego. Kiedy rząd Beaty Szydło nie publikował wyroków wydanych przez TK Andrzeja Rzeplińskiego, minister taki pryncypialny nie był. Czyżby dlatego, że wtedy osobą odpowiedzialną za publikację była jego partyjna koleżanka z Solidarnej Polski Beata Kempa?
Okazuje się jednak, że jak pogrzebać głębiej, to minister sprawiedliwości w 2016 i w 2020 r. to wciąż ten sam Ziobro. Otóż wtedy mówił m.in.: „W konstytucji nie ma żadnego przepisu, który stanowi, że kancelaria premiera ma obowiązek publikacji nieważnych orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego”.
Teraz natomiast twierdząc, że orzeczenia należy publikować bez wyjątku, zastrzega, że owszem, ale te „legalne”. Czyli nie było obowiązku publikowania orzeczeń nieważnych ani wyjątku od zasady publikacji orzeczeń legalnych. Czego tu nie rozumieć? Tyle że orzeczenia TK są z zasady ostateczne i nie ma trybu kontroli ich legalności. Nawet więc gdyby się okazało, że połowa orzekających sędziów została przekupiona, a przewodniczącym składu nie był sędzia, lecz np. jego koń (o konia teraz trudno, więc powiedzmy kot), to i tak taki wyrok jest ostateczny. Musi zostać opublikowany i nie ma procedury, w której można byłoby go kwestionować. I to wcale nie świadczy o słabości tego systemu, pod warunkiem oczywiście, że sędziów do TK wybiera się z klucza kompetencji a nie politycznego – bo po zapobiega zapędom władzy ustawodawczej, albo wykonawczej, to wybieranie sobie które rozstrzygnięcia konstytucyjnego sądu im pasują, a które nie. Rozwiązanie, w którym Sejm mógł większością 2/3 głosów odrzucić wyrok TK było już ćwiczone w historii i sprawdzało się słabo. Nie mam wątpliwości, że przy obecnym poziomie parlamentaryzmu sprawowałoby się jeszcze gorzej, nie mówiąc już o tym, że z trójpodziałem władzy miałoby to niewiele wspólnego. A tu proszę, minister sprawiedliwości ex cathedra ogłasza bez żadnego trybu, który wyrok jest legalny, a który nie. Abstrahując już od tego, że w przypadku ostatniego wyroku TK w sprawie aborcji powodów, które świadczą o tym, że nie był to wcale wyrok, akurat jest całkiem sporo, takie indywidualne osądzanie, kto ma prawo i do czego, jest ostatnio modne.
Od wyrokowania, kto jest prawdziwym Polakiem, a kto nie może się mienić patriotą, doszliśmy już do tego, że jedna pani, organizując konferencję prasową, arbitralnie rozstrzygnęła, kto jest dziennikarzem, a kto co najwyżej psem. I nie ma znaczenia, że część pracowników niektórych mediów na co dzień udowadnia dobitnie i wyraźnie, że na to miano nie zasługuje, ale po co od razu mieszać do tego psy? Jak tak dalej pójdzie, to dojdziemy do sytuacji, w której kierowcy będą sobie wybierać, których przepisów będą przestrzegać, a których… No dobrze, to zły przykład, już tak jest. Ale np. dłużnicy będą wybierać, którym wierzycielom regulować należności… (ten chyba też nie najlepszy). Więc jak tak dalej pójdzie, to urzędnik będzie mógł zdecydować, która ustawa uchwalona przez Sejm, zaaprobowana przez Senat i podpisana przez prezydenta jest ustawą, a która nie… Niestety i ten argument także nie jest już do niepodważenia, bo przecież właśnie dokładnie z czymś takim mamy obecnie do czynienia. Kiedy wpisałem w wyszukiwarkę hasło „nieopublikowana ustawa”, algorytm poprawił mnie słowami: chyba chodziło ci o „opublikowana ustawa”.
To, że dzieją się u nas rzeczy, które się filozofom nie śniły, wiedzieliśmy, ale nawet sztuczna inteligencja o monstrualnych mocach obliczeniowych jest za słaba na wyczyny polskiego rządu. Jest w tym jakaś nadzieja dla świata, że kiedy Ziemię prawie do reszty opanują już roboty, to i tak na końcu okażą się bezradne wobec fantazji Polaków. Słabe to jednak pocieszenie w sytuacji, gdy wciąż jest rok 2020 i nie walczymy z androidami, lecz z wirusem, przeciwko któremu jakoś lepiej sprawdzają się dobre i przestrzegane procedury niż wieczna improwizacja. Zamiast strategii mamy tupolewizm stosowany i najgorsze, że nikt nie wyciąga z tego wniosków.
Zastąpiliśmy „państwo z tektury” „państwem bez żadnego trybu”. W ten sposób organizuje się wybory i szpital polowy na Stadionie Narodowym. W ten sposób naprawia się też błędy posłów, którzy podnoszą rękę, nie wiedząc, za czym głosują. Nie po raz pierwszy zresztą. Już nie z roku na rok, ale z miesiąca na miesiąc i z tygodnia na tydzień popadamy w coraz większą anarchizację prawa. Johnny Rotten z Sex Pistols powiedział kiedyś, wspominając wybuch punk rocka i jego wszechobecność w Wielkiej Brytanii końca lat 70., że najbardziej punkową postawą, jaką można było sobie wówczas wyobrazić, było odrzucenie punka. Przypomniały mi się teraz te słowa, ponieważ mam wrażenie, że powoli dochodzimy do punktu, w którym nikt już nie będzie się buntował przeciwko systemowi. Po co, skoro na każdym kroku jest dewastowany? Najbardziej wywrotowe będzie przestrzeganie prawa.