Niemiecka stolica wprowadziła ustawę antydyskryminacyjną. Urzędnicy boją się, że sparaliżuje to ich pracę.
Berliński parlament landowy przyjął pod koniec ubiegłego tygodnia ustawę antydyskryminacyjną. Jest to pierwsza tego rodzaju regulacja w Niemczech: zakazuje ona urzędnikom niemieckiej stolicy (która jest miastem na prawach kraju związkowego) dyskryminowania ze względu na płeć, pochodzenie etniczne, wyznanie, światopogląd, niepełnosprawność itd. Osoby czujące się pokrzywdzone będą mogły zwrócić się do specjalnie powołanego w tym celu rzecznika i ‒ jeśli urzędnik nie udowodni swojej niewinności ‒ liczyć na odszkodowanie. Jego wysokość nie została jeszcze ustalona. Nowe przepisy opracowane przez rządzącą w Berlinie koalicję socjaldemokrtatów, Zielonych i postkomunistycznej Lewicy dotyczą nie tylko pracowników urzędu miejskiego, lecz także m.in. policjantów czy nauczycieli.
‒ W tym mieście są ludzie, dla których dyskryminacja jest częścią codzienności. Są jej ofiarami w metrze, na ulicy lub w pracy. Może się też zdarzyć, że urzędy traktują ich inaczej niż pozostałych berlińczyków. Jeśli na przykład trzech białych mężczyzn złoży wniosek o pozwolenie na prowadzenie restauracji i je zdobędzie, ale czarnoskóra osoba nie, to musimy przyjrzeć się bliżej tej sprawie ‒ uzasadniał wprowadzenie nowych przepisów Dirk Behrendt, minister sprawiedliwości Berlina, w rozmowie z regionalną telewizją rbb.
Krytycy obawiają się, że prawo będzie stosowane dosłownie w taki sposób, jak przedstawił to polityk Zielonych. ‒ Berlińska ustawa antydyskryminacyjna w rzeczywistości dyskryminuje Niemców, których nadal będzie można bez problemu kontrolować. W przypadku migrantów z kolei trzeba będzie udowodnić, że nie są legitymowani z powodu swojego wyglądu. Absurd ‒ napisał wprost na Twitterze Ulrich van Suntum, niemiecki ekonomista znany z konserwatywnych poglądów.
Wtórował mu jednak również przedstawiciel związku zawodowego policjantów.
‒ Dla policji wszyscy ludzie są równi. Jest to zakodowane w DNA policji. Ale jeśli chcemy zapobiec temu, by przestępcze (arabskie) klany terroryzowały całe dzielnice, a handlarze narkotyków bez przeszkód prowadzili swoje interesy, to policja musi mieć prawo kontrolować podejrzane osoby niezależnie od ich pochodzenia (etnicznego). Nowa ustawa to uniemożliwia ‒ oznajmił Michael Maatz, wiceszef Związku Zawodowego Policji (GdP) w Nadrenii Północnej-Westfalii.
I choć politycy rządzący Berlinem zapewniają, że dla większości funkcjonariuszy nic się nie zmieni, to Duesseldorf rozważa wstrzymanie wysyłania swoich funkcjonariuszy do stolicy np. do ochrony demonstracji. Szef MSW Bawarii Joachim Hermann mówi z kolei wprost: bawarscy policjanci nie będą wystawiani na niebezpieczeństwo z powodu zaburzonych relacji między organami ścigania a berlińskimi politykami.
Jest to sytuacja potencjalnie niebezpieczna dla porządku publicznego w Berlinie. Rocznie odbywa się tam ok. 5 tys. demonstracji i stołeczni funkcjonariusze są zdani na pomoc kolegów z innych krajów związkowych. W szczególności z Nadrenii Północnej-Westfalii i Bawarii.
Szef MSW RFN Horst Seehofer (CSU) z kolei widzi w ustawie niebezpieczny precedens, ponieważ stawia ona ‒ jego zdaniem ‒ z automatu pod pręgierzem policjantów i urzędników, którzy w przyszłości będą musieli udowadniać, że są niewinni. Doszło do wyjęcia ich spod obowiązywania przyjętej w Niemczech zasady domniemania niewinności.
Wprowadzenie kontrowersyjnych przepisów w Berlinie nie jest jednak szczególnym zaskoczeniem. Przepisy bezpieczeństwa w niemieckiej stolicy należą do najbardziej liberalnych w całych Niemczech. To właśnie nad Szprewą wyrywkowe kontrole policji są zakazane, natomiast Goerlitzer Park w całej RFN kojarzy się z nieskrępowanym handlem narkotykami.
Z drugiej strony, Berlin jest miastem, gdzie dochodzi do największej liczby czynnych napaści na funkcjonariuszy. 6656 w 2019 r., czyli ok. 20 dziennie. Za część z nich odpowiedzialni są członkowie wyjątkowo silnych w Berlinie ekstremistycznych bojówek lewicowych zamieszkujących m.in. squaty przy Rigaer Str. i Liebigstrasse w dzielnicy Friedrichshain. Regularnie dochodzi tam do walk z policją. Opozycja w berlińskim parlamencie landowym niejednokrotnie sugerowała powiązania niektórych polityków Die Linke i Zielonych z ekstremistami. Ma to tłumaczyć, dlaczego anarchiści i autonomiści wszczynający zadymy są traktowani w Berlinie z taryfą ulgową.
‒ Takie przepisy mogą powstać tylko w równoległej rzeczywistości, w której funkcjonują SPD, Zieloni i Die Linke, gdzie urzędy i policję uznaje się za wrogów ‒ skwitował Burkard Dregger, szef frakcji CDU w berlińskim parlamencie.