Handel dziką przyrodą nigdy nie był tak dobrym interesem jak dzisiaj. Przodują w nim Chiny, ale lista winowajców jest długa.
Oficjalnie w Państwie Środka od końca stycznia nie wolno handlować dziczyzną. Ma to zapobiegać rozprzestrzenianiu się chorób. Mało kto jednak wierzy, że wielomiliardowy biznes zwinie się z dnia na dzień. Zwłaszcza że chińskie władze przez dekady wprowadzały kolejne obostrzenia w handlu dziką fauną i florą, by potem przymykać oko na ich obchodzenie. Ale tym razem Pekinowi nie będzie łatwo zignorować problem, bo patrzy mu na ręce cały świat walczący z pandemią koronawirusa.
Lekcja cywety
Dzisiaj podejrzenie pada na łuskowca i nietoperza. Według naukowców to od tych zwierząt sprzedawanych na targu w Wuhanie mógł pochodzić koronawirus, który przeniósł się na człowieka. Prawie dwie dekady temu na celowniku była cyweta – mały, drapieżny ssak, którego mięso jest cenione w chińskiej kuchni. To od niej najprawdopodobniej zaczęła się pandemia SARS, która w latach 2002–2003 dotarła do 37 krajów na całym świecie, zabijając 774 osoby. Kiedy naukowcy z Hongkongu doszli do wniosku, że wirus pochodził od cywety, w Chinach odstrzelono dużą liczbę tych zwierząt i zakazano ich sprzedawania. Nie trwało to jednak długo – cywety pomimo zakazu znów zaczęły trafiać na chińskie talerze.
Jakie są szanse, że sytuacja zmieni się tym razem, kiedy koronawirus zbiera o wiele większe śmiertelne żniwo na całym świecie? Monitorujący sytuację w Chinach Międzynarodowy Fundusz na rzecz Dobrostanu Zwierząt (IFAW) podkreśla, że kluczowe jest teraz to, w jaki sposób chińskie władze wprowadzą regulacje w życie. – Zakazano kupowania, sprzedaży i transportu chronionej dzikiej przyrody i zobowiązano do walki ze „złym nawykiem” jedzenia mięsa dzikich zwierząt – mówi Rodger Correa z IFAW. Zakaz jest czasowy i ma obowiązywać do momentu, w którym Pekin zmieni swoje prawo o ochronie przyrody.
Nowe zasady już jednak wzbudzają sporo wątpliwości. W postanowieniu Stałego Komitetu Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych (to chiński parlament) z 24 lutego zapisano, że dozwolona będzie jedynie sprzedaż zwierząt uwzględnionych w wykazie. Ten jednak wciąż nie został opublikowany. – To wielka niewiadoma, co zostanie uwzględnione, a co nie. Także dla wielu przedsiębiorców i producentów – mówi Michael Standaert, dziennikarz ekonomiczny mieszkający w mieście Shenzhen na południu Chin, piszący m.in. dla Bloomberga i Al-Dżaziry. Biznes nie czeka na decyzję władz z założonymi rękami. Na przykład Stowarzyszenie Przemysłu Szczurów Bambusowych przekonuje, że ów gryzoń nie zagraża człowiekowi – to nie on jest odpowiedzialny przecież za trwający kryzys zdrowotny.
– To samo dotyczy handlarzy innymi zwierzętami. Pytają, dlaczego to oni mają być karani za pandemię koronawirusa, skoro to nie od ich zwierząt pochodzi zaraza. Dlatego być może wiele innych gatunków zostanie ujętych w wykazie – podkreśla Michael Standaert.
A to tylko jedna odnoga niezwykle intratnego biznesu. Chiny są największym legalnym i nielegalnym rynkiem obrotu dziką przyrodą. Jak podała w swoim raporcie z 2017 r. Chińska Akademia Inżynierii, jest on wart 73 mld dol., a zatrudnienie przekracza 1 mln osób. Do tego dochodzi trudna do oszacowania wartość handlu na czarno. Im majętniejsze stawało się chińskie społeczeństwo, tym bardziej rósł popyt na mięso egzotycznych zwierząt. A od kiedy Państwo Środka stało się istotnym graczem w handlu międzynarodowym, o wiele łatwiejsze jest pozyskiwanie dzikich gatunków z innych kontynentów.
Jest medycyna i medycyna
Nowe prawo nie zakazuje natomiast wykorzystywania dzikich zwierząt w celach leczniczych. Tymczasem to właśnie tradycyjna chińska medycyna naturalna stanowi od lat lukę, za której sprawą handel tymi gatunkami kwitnie w majestacie prawa. Chińczycy uważają ją powszechnie za zdobycz kulturową, z którą większość się utożsamia. Medycynę ludową chwalił sam prezydent Xi Jinping, nazywając ją „skarbem chińskiej cywilizacji ucieleśniającym mądrość ludu”.
Wykorzystanie dzikiej przyrody w celach medycznych ma być kontrolowane, ale wprowadzane regulacje nie precyzują, co owa kontrola ma dokładnie znaczyć. Organizacja Environmental Investigation Agency (EIA) z siedzibą w Londynie uważa, że za sprawą niepełnego zakazu dzika przyroda nadal będzie towarem. Zwłaszcza że w medycynie i kuchni wykorzystywane są często te same gatunki, m.in. węże, niedźwiedzie, jelenie oraz wspomniane już łuskowce, inaczej pangoliny. – Pod hasłem „chińska medycyna naturalna” kryje się dużo więcej. To również akupunktura, ziołolecznictwo. Dzisiaj jednak za sprawą biznesu jest głównie kojarzona ze sproszkowanym kłem nosorożca mającym leczyć impotencję. Wielu ludzi studiujących starożytne źródła reaguje na to z niesmakiem – mówi Michael Standaert.
Samozwańczy „lekarze” robili interesy również po wybuchu epidemii koronawirusa, grając na emocjach wystraszonych Chińczyków. EIA odnotowała przed miesiącem, że na czarnym rynku pojawił się paralek złudnie przypominający lekarstwo zalecane przez chiński rząd na gorączkę. Medykament zawierający sproszkowane rogi nosorożca oferowano za pośrednictwem chińskiego komunikatora WeChat. Sprzedawca był wcześniej znany ekologom, jego nielegalną działalność organizacja zgłaszała władzom już w 2015 i 2018 r. Bezskutecznie.
Przykład nosorożca jest zresztą dobrą ilustracją problemu. Rogowi tego zwierzęcia przypisuje się na Dalekim Wschodzie różnorakie właściwości. Ma on pomagać na kaca i impotencję, ale również leczyć raka. Popyt rośnie wraz z grubością portfeli bogacących się społeczeństw Chin i Wietnamu, które są głównymi odbiorcami tego towaru na świecie. Jak podaje organizacja Traffic, na początku obecnego stulecia ofiarą kłusownictwa padało rocznie około 55 nosorożców w Afryce, ale liczby w kolejnych latach zaczęły szybować. W 2013 r. ekolodzy odnotowali już prawie 1,1 tys. zabitych zwierząt. Takie tempo według naukowców sprawi, że gatunek wyginie w ciągu kilku kolejnych dekad.
Poza targowiskami handel fauną i florą kwitnie od lat w sieci. Dlatego chińskie władze jednym z frontów walki z tym biznesem uczyniły platformy internetowe, które mają usuwać wszystkie ogłoszenia o nielegalnych transakcjach. – To spory wysiłek i jest to trochę niesprawiedliwe, że ten obowiązek spada na platformy, bo wymaga on dużego trudu, ale nie udało mi się do tej pory namówić przedstawiciela żadnej z nich na oficjalną rozmowę – komentuje dziennikarz.
Internet dostarcza niezliczonych możliwości organizowania się handlarzy. Od czasu wprowadzenia zakazu jak grzyby pod deszczu na chińskich forach wyrastają grupy określające się jako „przyjaciele łuskowców”, w których oczywiście nie chodzi o ochronę zwierząt, lecz o ich jedzenie.
Legalizować czy zakazywać
Alternatywą dla handlu dziką przyrodą w Chinach miały być farmy zwierząt, ale te po wybuchu pandemii rząd również zdelegalizował. Od grudnia zamknięto w całym kraju łącznie ponad 20 tys. gospodarstw trudniących się chowem dzikich gatunków. Ich przyszłość na razie nie jest znana. Farmy miały rozwiązać problem przemytu i czarnego rynku, szybko się jednak okazało, że lekarstwo jest gorsze od choroby. IFAW przyjrzał się hodowlom tygrysów. Ich sprzedaży w Chinach zakazano 20 lat temu, ale popyt na wyciąg z ich kości oraz skórę sprawił, że rząd zdecydował się zalegalizować chów tych zwierząt, wprowadzając licencje. Przedsięwzięcie jest bardzo kosztowne i – jak ustaliło śledztwo ekologów – wielu hodowców w poszukiwaniu oszczędności pozyskiwało kości i skóry tygrysów dodatkowo na czarnym rynku. Rozróżnienie kości dziko żyjącego tygrysa od hodowlanego jest niemożliwe, a różnica w kosztach – ogromna. O ile na wyhodowanie dorosłego osobnika potrzeba 7 tys. dol., to zabicie zwierzęcia żyjącego dziko kosztuje jakieś 15 dol. Legalna działalność napędzała więc przemyt i kłusownictwo.
Podobnie było z łuskowcem, małym, nocnym stworzeniem, które od dekad jest największą ofiarą światowego kłusownictwa wśród ssaków. Organizacja Traffic zajmująca się monitorowaniem przemytu zakłada, że w ciągu ostatnich 10 lat na czarny rynek trafiło nawet milion tych zwierząt. Mięso łuskowca najczęściej pojawia się na talerzach Chińczyków i Wietnamczyków, a w chińskiej medycynie naturalnej szczególnie cenione są jego łuski. Pangoliny występują na Dalekim Wschodzie, ale ich populacja została tak bardzo przetrzebiona, że zwierzęta zaczęto sprowadzać tam z Afryki. W styczniu 2019 r. w porcie w Hongkongu przejęto dziewięć ton łusek, co odpowiada około 14 tys. zabitych pangolinów. W tym samym roku Malezja zatrzymała 33 tony mięsa łuskowca, a Singapur 14 ton jego łusek. I to wszystko mimo oficjalnie obowiązującego od 2007 r. zakazu handlu łuskowcami poza licencjonowanymi hodowlami.
Władze chińskie deklarują ochronę tych zwierząt, a prowincja Hubei, w której mieści się Wuhan, wyznaczyła dwa lata temu 300 stref ochrony dzikiej przyrody. To nie przeszkodziło handlowi pangolinami na targu w Wuhanie. Mechanizm jest ten sam, co w przypadku tygrysów: wielu licencjonowanych hodowców tak naprawdę kupuje też zwierzęta od przemytników.
– Jeśli chodzi o handel dziką przyrodą, to w Chinach zawsze był problem z rozróżnieniem, co jest legalne, a co nie. Wiele gatunków jest chronionych i oficjalnie nie można nimi handlować, ale rzeczywistość jest inna – dodaje Michael Standaert. Nie jest jednak przekonany, czy całkowity zakaz handlu dziką przyrodą to dobry pomysł. – To będzie oznaczało, że cały biznes zejdzie do podziemia. Zalegalizowany może być lepiej kontrolowany i zgodny ze standardami, także sanitarnymi, na czym dzisiaj zależy wszystkim – podkreśla.
Za dziczyznę trzeba dzisiaj słono zapłacić. O ile jeszcze w latach 90. XX w. kilogram żywego łuskowca kosztował 7 dol., o tyle dzisiaj trzeba wyłożyć około 300 dol. Potraw z egzotycznych zwierząt nie znajdziemy też w oficjalnym restauracyjnym menu, trzeba wiedzieć, gdzie szukać. 24-letnia studentka z regionu Kuangsi na południu kraju w rozmowie z telewizją CNN przyznaje, że jej rodzina jada dzikie zwierzęta regularnie. Pytana o nałożony przez rząd zakaz wątpi, by miał on w dłuższej perspektywie zadziałać. – Handel osłabnie przez jakiś czas, ale po kilku miesiącach ludzie do tego powrócą – mówi. Dlaczego? Jedzenie mięsa dzika lub pawia jest postrzegane jako dobre dla zdrowia, bo taki posiłek poprawia tężyznę fizyczną i żywotność. Jest też wyrazem statusu społecznego, co ma swój głęboki wymiar kulturowy. – Jeśli podajesz swoim gościom dziczyznę, to jest to wyraz najwyższego szacunku – przekonuje studentka, która prosi o niepodawanie jej prawdziwego imienia ze względu na to, że jej opinia jest rozbieżna ze stanowiskiem rządu.
Spójrzmy w lustro
Nielegalny handel dzikimi zwierzętami to nie tylko problem Dalekiego Wschodu. Dotyczy całego świata, w tym szczególnie Europy. Jak podaje organizacja Traffic, Unia Europejska odpowiada nawet za jedną trzecią światowego przemytu dzikiej przyrody.
– Jeśli myślimy, że problem nas nie dotyczy, to jesteśmy w błędzie. Wśród nas jest mnóstwo osób, które chcą mieć w domu egzotycznego żółwia czy skórę tygrysa. Ci ludzie nie wiedzą, że to może doprowadzić do tego samego, co wydarzyło się w Wuhan – mówi rzeczniczka WWF Polska Katarzyna Karpa-Świderek.
Z powodu luk w prawie przez Europę od lat prowadzą drogi tranzytowe m.in. kości słoniowej. To powoli zaczyna się zmieniać, w zeszłym roku handlu nią zabroniły Wielka Brytania i Belgia. Ale to nie koniec listy problemów. Według ekspertów z Traffic w 2007 r. na sprzedaż w UE wystawionych było 12 tys. zagrożonych gatunków zwierząt. – Handel dziką przyrodą, legalny i nielegalny, to problem dotyczący całego świata, nie tylko Chin i Dalekiego Wschodu – dodaje z IFAW.
/>
Możliwe też, że pandemia koronawirusa zmieni postawę dalekowschodnich społeczeństw. WWF zapytał online 1 tys. osób z Hongkongu, Japonii, Mjanmy, Tajlandii i Wietnamu o ich podejście do jedzenia mięsa dzikich gatunków zwierząt po kryzysie COVID-19. Za wyeliminowaniem nielegalnych rynków handlu opowiedziało się 93 proc. respondentów.
– Oczywiście jak z każdym zakazem jakiejkolwiek ludzkiej aktywności, jego pełna implementacja wymaga czasu – podkreśla Rodger Correa pytany o pojawiające się w mediach światowych informacje o tym, że na wznawiające działalność targowiska w Chinach wracają również dzikie zwierzęta. W jego ocenie całkowita eliminacja tego zjawiska w tak krótkim czasie nie była możliwa. – Widzimy jednak światełko w tunelu. Od czasu wybuchu epidemii zaobserwowaliśmy znacznie bardziej radykalne działania ze strony władz, prowadzone są postępowania sądowe. To sygnały dające dużo nadziei – mówi. Miasto Shenzhen zakazało właśnie jedzenia kotów i psów. Nad zakazem zastanawia się także Wietnam. Rodger Correa przypomina, że w przeszłości Chiny wprowadziły szybko i sprawnie zakaz handlu kością słoniową. – To jest możliwe i da się zrobić – podsumowuje.