Dostęp do internetu, w tym do mediów społecznościowych, jawi się obecnie niczym podstawowe prawo człowieka. Rozsądni eksperci całkiem na poważnie zastanawiają się, czy należy odbierać prawo surfowania po sieci osobom osadzonym w zakładach karnych.
Sprawa nie jest oczywista, bo z jednej strony – naturalnie – ma to być kara, a nie kolonie, a z drugiej – człowiek kiedyś wyjdzie z więzienia i dobrze by było, żeby odnajdował się we współczesnej rzeczywistości.
Umiejętność korzystania z internetu i mediów społecznościowych jest ważna także na sali sądowej. I tu poczyńmy istotne założenie: większość sędziów wie, jak korzystać z komputera. Potrafią się np. zapisać się do grupy na Facebooku itp. Bynajmniej nie chcę robić z tych ludzi idiotów, bo na to nie zasługują. Ten krótki tekst poświęcony jest tym, którzy nie wiedzą. A jest ich nadal sporo.
Z racji wykonywanego zawodu często bywam na salach sądowych, zapewne częściej od niejednego adwokata lub radcy prawnego. Do moich ulubionych spraw należą te dotyczące naruszenia dóbr osobistych. Wiadomo, dzieje się. Raptem kilkanaście dni temu byłem na sprawie dotyczącej wpisu na Facebooku, który umieścił pewien pan, co nie spodobało się innemu panu. Kilku świadków, sędzia wnikliwie przepytuje, pełnomocnicy stron dobrze przygotowani. Coś się jednak nie zgadza, bo sąd uchyla pytanie za pytaniem jako niezwiązane z zarzutami. A jak byk związane! Po kilkunastu takich decyzjach wreszcie w głowach adwokatów coś zaświtało. Mieli rację. Co się okazało? Że sędzia patrzył na zrzut ekranu, a na nim trzy zdania wpisu, po których widoczny był link „zobacz więcej”. Sędzia przez znaczną część procesu myślał, że sprawa dotyczy tylko tych trzech zdań. Tak naprawdę dotyczyła wpisu mającego zdań niemal 40.
To i tak nic w porównaniu ze sprawą toczącą się przed warszawskim sądem okręgowym w zeszłym roku. Poszło o obraźliwy mem umieszczony również na Facebooku. Kłopot w tym, że pani sędzia nie miała bladego pojęcia, co to jest „ta mema”. Pełnomocnik powoda dwoił się i troił, by przekonać sędzię, że poprzez umieszczenie grafiki w internecie można obrazić drugiego człowieka i podważyć jego kompetencje do sprawowania ważnej funkcji.
– Ale co napisał pozwany, z czym nie zgadza się powód?
– Wykorzystał zdjęcie powoda, do którego...
– Aaa, zdjęcie wykorzystał. Czyli chodzi panu mecenasowi o prawo do wizerunku?
No i tak państwo sobie rozmawiali, aż ostatecznie sprawą zajął się sąd apelacyjny.
W sprawach o naruszenie dóbr osobistych kłopotem jest także publikator, w którym powinny zostać opublikowane ewentualne przeprosiny. Sędziowie zupełnie nie rozumieją zasad rządzących mediami społecznościowymi. I na przykład nakazują opublikowanie dłuuu(…)gich przeprosin w… następujących po sobie wpisach na Twitterze. Albo zobowiązują do umieszczenia ich w miejscu, w którym tego się nie da zrobić. Bywa też tak, że zasądzone przeprosiny przepraszający może bardzo łatwo wypaczyć. Wyobraźmy sobie bowiem, że opublikował na Facebooku kłamliwy post, który był „przypięty” przez miesiąc. A potem musi przeprosić w zwykłym poście. Nie trzeba być wróżbitą, by wiedzieć, że bezpośrednio po przeprosinach ukaże się siedemnaście kolejnych wiadomości, by przeprosin nikt nie dojrzał.
Swoją drogą, zastanawiające jest to, że nadal brakuje nam spójnego, rozsądnego i ugruntowanego orzecznictwa co do przeprosin za teksty umieszczone w internecie. Część sądów nakazuje przepraszać na łamach tradycyjnej prasy. Wydaje się to bezsensowne, bo najczęściej grupa odbiorców przeprosin jest wtedy zupełnie inna od tej, do której mogła dotrzeć inkryminowana wiadomość. Niektóre za wpis na lokalnym portalu każą przepraszać na łamach portalu ogólnopolskiego. Ale niby dlaczego?
Jeszcze większe mecyje są, gdy mamy do czynienia ze sprawą karną, gdy sędzia nie rozumie znaczenia mediów społecznościowych. Byłem na sprawie, gdzie orzekający nie mógł pojąć, jak można bać się gróźb wysyłanych przez Messengera. Jego zdaniem bać to się można, gdy ktoś nam przystawi pistolet do głowy, ewentualnie wyśle rybę zawiniętą w gazetę. Ale żeby bać się wiadomości z internetu?
Oszustwa internetowe są już lepiej rozpoznane przez orzekających. Choć do dziś pamiętam sędziego, który nie rozumiał zasad działania portalu olx.pl i zachodził w głowę, jak za jego pośrednictwem można kogoś oszukać.
Sędziów wysyła się na szkolenia. Z procedury cywilnej, z procedury karnej, z wchodzących nowelizacji. Zapominamy jednak o wysyłaniu na szkolenia z obsługi Facebooka i orientowania się we współczesnym świecie. A przecież przy rozstrzyganiu wielu spraw potrzeba przede wszystkim rozsądku i podstawowego rozeznania. I jeśli ktoś nigdy nie robił zakupów przez internet lub nie wie, czym jest mem, trzeba go po prostu tego nauczyć. To równie ważna wiedza jak to, kiedy można zastosować art. 5 kodeksu cywilnego, a kiedy nie.