W żadnym państwie demokratycznym nigdy nie będzie istniała sytuacja, że wszyscy obywatele będą zadowoleni z dokonanych wyborów.
Współcześni ludzie, zatracili rozumienie słów; posługujemy się swoimi wyobrażeniami o danej sytuacji, a coraz mniej faktami. Choroba ta nie ominęła również prawników. Upraszczamy rzeczywistość, nie potrafiąc jej zracjonalizować. Taka tendencja jest widoczna nie tylko w debacie publicznej, lecz także niestety w pracach legislacyjnych czy nawet na salach sądowych. Operujemy w świecie baniek informacyjnych, a kaskada dostępności informacji (zgodnie z zaproponowaną przez Daniela Kahnemana w książce „Pułapki myślenia. O myśleniu szybkim i wolnym” definicją) bywa warunkowana przez zupełnie przypadkowe zdarzenia. Nawet elity, do których niewątpliwie od setek lat byli zaliczani prawnicy, coraz słabiej się komunikują. I nie jest to jedynie wyróżnik polskiego społeczeństwa, chociaż widać to także w naszym kraju.
Takie uproszczone postrzeganie świata wpływa na zatracenie wartości. Ten aksjologiczny niebyt jest wykorzystywany przez różne podmioty, przede wszystkim przez polityków żywiących się antagonizacją moralną – w kontekście kreowania opinii publicznej o procedowanych projektach legislacyjnych. Utracenie idei wspólnoty celów doprowadziło do wyboru populistycznych rządów w wielu krajach (por. wybory USA) czy do brexitu, który przecież od początku miał być wyłącznie politycznym szachem, wybiegiem pozwalającym Davidowi Cameronowi na umocnienie pozycji.
Słowa przestały nieść ze sobą wartość. Przestaliśmy posługiwać się semantyką. Znamienitym przykładem wyrazu, który stał się tak powszechny, że aż niezrozumiały, jest suwerenność. Wszyscy o nią walczymy, każdy kraj bardzo o nią dba (por. wypowiedzi Borisa Johnsona dotyczące wyjścia Wielkiej Brytanii z UE). Odwołuje się do niej Donald Trump, o nią upominał się również brazylijski prezydent Jair Bolsonaro – skrajnie prawicowy populista. W imię suwerenności łamie się zasady, także te konstytucyjne – zgodnie ze sformułowaną przez J. J. Rousseau zasadą „woli powszechnej”, która stoi ponad zawartą „umową społeczną”. Niechlubna interpretacja tej koncepcji znalazła się na ideowym zapleczu rewolucji francuskiej.
Zapomnieliśmy, że „suwerenność” jest wartością konstytucyjną właściwie wszystkich państw demokratycznych (i nie tylko)! Sama zaś zasada suwerenności narodu (ludu) jest podnoszona do rangi jednej z najważniejszych norm konstytucyjnych, które przesądzają o bycie danego społeczeństwa. Co więcej, w doktrynie prawa konstytucyjnego panuje zgodny pogląd, że suwerenność jest jedynie potwierdzona w konstytucji (deklaratoryjność przepisu), zaś wartość ta ma charakter pierwotny względem ustawy zasadniczej i jest wyróżnikiem istnienia danego społeczeństwa.
Jak podnosi Aldona Domańska w artykule „Zasada suwerenności narodu. Rozważania na tle regulacji art. 4 Konstytucji RP z 1997 r.”, w doktrynie prawa konstytucyjnego przyjmuje się, że pierwszym, który wprowadził pojęcie „suwerenności” do dyskursu prawniczego, był J. Bodin. Jego zdaniem przymiot suwerenności należał do władzy, która była jednocześnie nieustająca, absolutna i niepodzielna (nieograniczona w czasie i nieodwoływalna). Początkowo podmiotem suwerennym był naturalnie monarcha (tak twierdził również T. Hobbes). Dopiero w XVIII w. uznano, że władza pierwotna (suwerenna) należy do ludu, który poprzez bezpośrednie wybory może cedować swoje uprawnienia na organ władzy państwowej. Taka koncepcja trwała m.in. we Francji. W czasach nowożytnych, na co wskazuje Aldona Domańska, idea suwerenności została połączona z zasadą kontraktualizmu. W przypadku niewywiązywania się z umowy społecznej naród mógł – w formie czynnego oporu – żądać odebrania uprawnień organowi, któremu przekazał zadanie rządzenia. I tak w pierwszych światowych konstytucjach (amerykańskiej, polskiej i francuskiej) jako podmiot suwerenny zawsze wskazywano naród. To do niego należała pełnia władzy, która w ramach procesów demokratycznych była cedowana na podmiot przedstawicielski.
Już włoski myśliciel Marsyliusz z Padwy (ojciec m.in. pojęcia partycypacji społecznej) podnosił w swoim dziele „Defensor Pacis”, że władza najwyższa powinna należeć do całego narodu, a ten powinien być uprawniony do stanowienia prawa.
Jean Jacques Rousseau postulował w „Umowie społecznej” przekazanie części uprawnień ludzi na rzecz suwerennej władzy państwowej. Zgodnie z jego myślą naród posiadał zwierzchnictwo pierwotne, niepodzielne i niezbywalne. Lud jest zatem suwerenem w państwie, a od niego wywodzi się wszelka pośrednia legitymizacja władzy. Według J.J. Rousseau naród w każdym czasie mógł wyrazić swoją dezaprobatę względem organów stanowiących prawo. Suwerenność w jego koncepcji nie była zatem bytem idealistycznym, lecz realnym uprawnieniem narodu.
Protoplasta nauki prawa konstytucyjnego, Francuz Adhemar Esmein podkreślał, że m.in. właśnie Rousseau zawdzięczamy ekspansję idei suwerenności narodu. Natomiast ze szczególnym szacunkiem wypowiadał się on o prekursorskich w tym względzie konstytucjach: francuskiej z 1791 r. oraz belgijskiej z 1831 r. Choć konstytucja polska z 1791 r. również niosła w sobie koncepcję suwerenności, w światowej doktrynie nie doceniono tego faktu.
Benjamin Constant wskazywał, że suwerennością ludu jest uznanie prymatu woli ogółu nad wolą indywidualną. Wyrzeczenie się woli indywidualnej dla dobra wspólnego było zatem od początku kwestią priorytetową.
Obecnie (w przeciwieństwie do pierwotnych założeń uwzględniających istnienie monarchy) jako podmiot władzy zwierzchniej w konstytucjach co do zasady wskazuje się naród lub lud (najczęściej traktowane jako synonimy). Należy mieć w pamięci także fakt, że niekiedy (w niektórych krajach) może nastąpić podmiotowe zawężenie niniejszej zasady (np. w stosunku wyłącznie do narodu danego kraju). Taki zabieg nie jest niczym niepokojącym, dopóki nie próbuje się odebrać mniejszościom w społeczeństwie bycia podmiotem praw i obowiązków – w szczególności w zakresie praw człowieka i obywatela.
Jako państwo bardzo szybko doceniliśmy legitymację do sprawowania władzy jaką dawała suwerenność. W Konstytucji 3 maja, w preambule czytamy, że „wszelka władza społeczności ludzkiej początek swój bierze z woli narodu”. W konstytucji PRL z 1952 r. postanowiono, że podmiotem suwerennym będzie „lud pracujący miast i wsi”. Konstytucja z 1997 r. w art. 4 expressis verbis wyraża, że „władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu”.
Co interesujące w niniejszym kontekście, przez wieki możemy obserwować zmianę paradygmatu słowa „lud” – czyli de facto podmiotu, od którego władza pochodzi i do którego należy. Wystarczy wskazać, że chociażby w V w. p.n.e. w Atenach zamieszkiwało 400 tys. osób, z czego prawa polityczne posiadało tylko ok. 10 proc. Co za tym idzie, demokracja miała charakter elitarny, a nie egalitarny jak obecnie. Sama koncepcja źródła władzy państwowej uległa zmianie, gdyż ówcześnie stosowano wielorakie cenzusy w stosunku do osób, które były uprawnione do uczestniczenia w sprawowaniu władzy publicznej. W średniowiecznej Szwajcarii do głosowania podczas Landsgemeinde byli uprawnieni jedynie pełnoletni mężczyźni, którzy byli w stanie władać mieczem. Odwołując się do stanowiska Karola Marksa, że historia lubi się powtarzać – jako farsa, należy dokonać przykrej konstatacji, że poszczególne populistyczne rządy na świecie ponownie chciałby ograniczyć prawa i przywileje obywatelskie wynikające z powszechności suwerenności do wyłącznie wskazanych grup społecznych (poprzez wprowadzenie różnego rodzaju cenzusów). Taki zabieg jest możliwy właśnie m.in. przez zatracenie wartości słów, w tym także tego jednego z najważniejszych dla bytu państwowego.
Wola narodu może być – w zależności od przyjętych instytucji – realizowana za pomocą demokracji przedstawicielskiej lub bezpośredniej. Należy jednak podkreślić, że nawet w przypadku przekazania kompetencji na rzecz organów reprezentujących naród, w demokratycznym państwie musi następować periodyczna weryfikacja prowadzonej polityki. Jest ona dokonywana przede wszystkim za pośrednictwem wyborów powszechnych. Demokracja bowiem wywodzi swoje źródło ze zgody rządzonych. Grzegorz Kryszeń i Krzysztof Prokop podkreślają, że immanentną cechą systemów demokratycznych jest zasada alternacji władzy, która zakłada możliwość zmienności piastunów organów państwowych.
Polska konstytucja z 1997 r. niestety ogranicza czynny udział suwerena w sprawowaniu władzy publicznej. Projekty pochodzące z inicjatywy obywatelskiej najczęściej trafiają do zamrażarki legislacyjnej lub tracą obywatelski charakter w trakcie tzw. obróbki parlamentarnej. Instytucja referendum została zmarginalizowana poprzez faktyczny brak możliwości mobilizacji tak dużej części społeczeństwa, która zechce poprzeć dany projekt. A nawet gdyby się to udało, to trudno jest uzyskać (i wyegzekwować) moc wiążącą organy państwowe dla rozstrzygnięcia uzyskanego w referendum. W polskim systemie brak jest również chociażby referendum abrogacyjnego. Przede wszystkim jednak brakuje wykształcenia społeczeństwa obywatelskiego, które w sposób efektywny mogłoby się włączyć w sprawowanie władzy publicznej (wyjątkiem w skali lokalnej są niewątpliwie budżety partycypacyjne).
W żadnym państwie demokratycznym nigdy nie będzie istniała sytuacja, że wszyscy obywatele będą zadowoleni z dokonanych wyborów. W teorii demokracji wskazuje się na to, że system ten z samej swojej natury wymaga postępującej identyfikacji pomiędzy wolą podmiotów rządzonych a wolą podmiotów rządzących. Dlatego też przedstawiciele są moralnie związani do szanowania preferencji swoich wyborców, a także przeciwników politycznych. Hans Kelsen podnosił, że skoro demokracja oddaje władzę większości, to z założenia godzi się na istnienie oraz aktywną rolę mniejszości, której powinno gwarantować się wszelką ochronę.
Sama suwerenność i skorelowana z nią demokracja wydają się przez wielu traktowane ciągle jako pewne imponderabilium. Giovanni Sartori wskazywał, że „do lat czterdziestych ludzie wiedzieli, czym jest demokracja i albo im się podobała, albo ją odrzucali. Od tamtej pory wszyscy głosimy, że demokracja nam się podoba, ale przestaliśmy wiedzieć, czym ona jest”.
Tak samo dzieje się z pojęciem suwerenności. Wielu o niej mówi, często usprawiedliwiając różnego rodzaju działania. Jako społeczeństwo zatraciliśmy niestety znaczenie tego słowa. Przestało ono ze sobą nieść nie tylko ładunek normatywny, lecz co gorsza także semantyczny. To powoduje, że zaczęło być ono używane jako „wytrych”, który może usprawiedliwić każde działanie w przestrzeni publicznej. Co więcej, zarówno suwerenność, jak i inne pojęcia kluczowe dla działania państwa (sprawiedliwość społeczna, moralność, państwo prawa, dobro wspólne) w obszarze konstytucjonalizmu w sposób bardzo prosty podlegają relewantyzacji – w zależności od potrzeb interpretatora. To zjawisko jest w szczególności niepokojące z tego powodu, że z debaty potocznej przechodzi do życia publicznego, także do wypowiedzi prawników.
W doktrynie panuje zgodny pogląd, że suwerenność jest jedynie potwierdzona w konstytucji, ma jednak charakter pierwotny względem ustawy zasadniczej