Czas przedświąteczny to idealny moment do snucia marzeń. A ja mam ich całkiem sporo. Dziś jednak skupię się tylko na jednym z nich. Na marzeniu o idealnym prezesie Trybunału Konstytucyjnego - pisze Małgorzata Kryszkiewicz, redaktor DGP.

A marzy mi się do tej funkcji ktoś, kto: potrafi godzić wodę z ogniem, a nie zamieniać ogniska w pożary i kałuży w potopy; nie traktuje innych jak swoich wrogów tylko dlatego, że ośmielają się zwracać mu uwagę; potrafi bronić swoich racji, ale zawsze wysłuchuje argumentów drugiej strony; jest konsekwentny w działaniu, ale nie prze do celu za wszelką cenę; potrafi docenić krytykę, gdy ta ma na celu poprawę sytuacji; umie przekonać innych do swoich racji, nie dyskredytując przy tym adwersarzy; czuje odpowiedzialność nie tylko za ciało, któremu przewodzi, ale także za losy całego kraju.

Czy ktoś taki w ogóle istnieje? Jestem pewna, że tak. I powiem więcej – taki człowiek, i to całkiem niedawno, trafił się już sądownictwu. Mówię tutaj o zmarłym w 2013 r. Stanisławie Dąbrowskim, I prezesie Sądu Najwyższego. Zawsze nazywał rzeczy po imieniu. I nie patrzył przy tym, czy narazi się politykom, czy też własnemu środowisku. Krytykował pierwszych, strofował drugich. Tak jak wówczas, gdy pewien pomysł Ministerstwa Sprawiedliwości nazwał oszustwem. A jednak był uważany za człowieka dialogu. Bo potrafił słuchać, nikogo nie wykluczał, a gdy się z kimś spierał, robił to z ogromnym taktem i inteligencją.
Pisząc o Dąbrowskim, nie mogę nie napisać o prezydencie Bronisławie Komorowskim, który wybrał go na I prezesa SN. Zrobił to, mimo że Dąbrowski już wcześniej, jako przewodniczący Krajowej Rady Sądownictwa, udowodnił, że przeciwnikiem dla polityków łatwym nie będzie. I że nie cofnie się o krok w walce o niezależność sądownictwa. Nie wypada tu nie wspomnieć także o prezydencie Lechu Kaczyńskim, który na prezesa TK powołał Bohdana Zdziennickiego. A przecież prof. Zdziennicki był znany z poglądów skrajnie innych od tych, które reprezentował Kaczyński. Prasa nie wahała się nazywać go postkomunistą.

Obaj prezydenci akurat w tej kwestii zdali egzamin. Udało im się wznieść ponad partykularne interesy swoje oraz partii, z których się wywodzili. Pokazali, jak w praktyce ma działać mechanizm check and balance. Teraz przed takim egzaminem stanie Andrzej Duda. Decyzja, którą będzie musiał podjąć, będzie trudniejsza niż te podejmowane przez jego poprzedników. Czy prezydent zda ten egzamin? Czy pójdzie w ślady Lecha Kaczyńskiego, którego nieraz nazywał swoim mistrzem? Czy dostrzeże, że jest to jego szansa na wybicie się na prawdziwą niezależność?