To, co powstaje za publiczne pieniądze, jest własnością publiczną – że zacytuję klasyka. Jego nazwisko padnie – żeby było ciekawiej – później. Niestety, słowa te nijak się mają do uchwalonej właśnie ustawy o dostępie do informacji publicznej. Sejm 187 głosami (przeciw było 179 posłów) przyjął senacką poprawkę ograniczającą transparentność państwa.
Każdy urzędnik ma prawo teraz stwierdzić, że ujawnienie dowolnej informacji może np. osłabić zdolności negocjacyjne państwa albo utrudnić ochronę jego interesów majątkowych. I kto mu udowodni, że jest inaczej? W Polsce nie ma niezależnego organu, który nadzorowałby dostęp do informacji. Poskarżyć się w sądzie? Jasne, pod warunkiem że ma się czas, aby czekać na wyrok trzy lata.
Żadna władza nie lubi, kiedy jej się patrzy na ręce. Tyle że w krajach, które mienią się demokratycznymi, tę naturalną niechęć prominentów do bycia kontrolowanym zneutralizowano przepisami gwarantującymi obywatelom, że w każdym momencie mogą powiedzieć: „sprawdzam”. Ale nie w Polsce – że wspomnę prof. Balcerowicza odesłanego z kwitkiem spod drzwi prezydenckiej kancelarii, kiedy chciał wglądu do raportu, na podstawie którego Bronisław Komorowski podpisał ustawę o ograniczeniach w OFE. Według raportu OECD nasz kraj nad Wisłą należy do dwóch najbardziej restrykcyjnych pod względem dostępu do informacji publicznej w grupie. Teraz – obym była złym prorokiem – będziemy mogli sobie podać ręce z naszymi białoruskimi braćmi.
Ale czas rozwiązać zagadkę. Cytowanym klasykiem był nie kto inny, jak sam premier Donald Tusk. Poprawka, która pozwoli na ukrycie każdego matactwa władzy, przeszła głosami Platformy Obywatelskiej i jej koalicjanta. Dziewięciu posłów PO wstrzymało się od głosu.