Od lat sprawiamy wrażenie państwa, które bardziej czuje się w UE gościem niż jej członkiem - pisze prof. Cezary Kosikowski.

Gdy w Sejmie zaczęto bezkarnie szydzić z flagi Unii Europejskiej, a z rządowych pomieszczeń ją wręcz usunięto, pomyślałem sobie, że niektórzy z nas spadli do poziomu kiboli niszczących wszelkie symbole przeciwnych drużyn. To nie podoba się prawie nikomu i to niezależnie od tego, jaki mamy stosunek do innych klubów, a tym bardziej do UE jako organizacji międzynarodowej. Nasze społeczeństwo różnie ocenia członkostwo Polski w Unii, bowiem nie zrobiono zbyt wiele, aby Polacy mogli lepiej poznać ideę integracji europejskiej. Przed referendum w sprawie wejścia do UE ukazano przynajmniej korzyści płynące z naszego członkostwa, ale i tak polska wieś była mu przeciwna. Wystarczyło, że miejscowy kler postraszył rolników perspektywą utraty ziemi otrzymanej w ramach reformy rolnej lub nabytej w wyniku upadku PGR-ów – grunty zabrać lub wykupić mieli, a jakże, Niemcy.

Z każdym rokiem z oceną UE było jednak coraz lepiej. Jedni zaczęli legalnie wyjeżdżać do pracy na terenie Unii. Inni otrzymali od UE pomoc finansową na założenie własnego biznesu lub na jego rozwój. Natomiast rolnicy częściej niż na polu zaczęli pojawiać się w bankach, gdzie czekały na nich pieniądze z tytułu dopłat bezpośrednich. Co bardziej rozgarnięci urzędnicy znaleźli zatrudnienie w licznych instytucjach unijnych. Studenci zaczęli wyjeżdżać na wymiany i szkolenia w zachodnich uczelniach. Dzięki środkom unijnym gminy poprawiały lokalną infrastrukturę. Nawet w PKP zrozumiano, że przy pomocy Unii możemy mieć nadal kolej żelazną. Przestano psioczyć na Unię głównie dlatego, że więcej było tych, którzy na naszym członkostwie w Unii skorzystali, niż tych, którym ona niczego bezpośrednio nie dała. Na sprawę trzeba jednak spojrzeć szerzej, stawiając pytanie, czy potrafiliśmy skorzystać nie tylko z unijnej kasy, lecz także z dorobku UE w zakresie prawa, gospodarki i finansów. Myślę, że nie. Tak to przynajmniej wynika z moich spostrzeżeń i ocen.

Najbardziej zawiodła władza publiczna. Euroentuzjazm niektórych polityków nie udzielił się bowiem innym. Stosunek naszych władz do UE stał się mocno wstrzemięźliwy. Kolejne rządy borykały się z przyjęciem właściwej koncepcji instytucjonalnej organizacji naszego członkostwa w UE. Ministrowie bali się udziału w pracach Unii. Urzędnicy i sędziowie nie chcieli się natomiast szkolić w zakresie problematyki unijnej. Parlamentarzyści także nie garnęli się do wiedzy na ten temat. Na nielicznych uczelniach uruchamiano dopiero nowy kierunek studiów – europeistykę, wykładaną głównie przez historyków i politologów, rzadziej przez ekonomistów i prawników. Studenci początkowo uczyli się europeistyki z podręczników zachodnich autorów, tłumaczonych na język polski.

Od lat sprawiamy wrażenie państwa, które w większym stopniu czuje się gościem w UE niż jej członkiem. Nie mamy jedynie nic przeciwko korzystaniu z unijnej pomocy finansowej, chociaż i tego nie potrafimy robić solidnie. Niezbyt dobrze wypełniamy nasze obowiązki w zakresie harmonizacji i implementacji prawa unijnego. Nigdy nie przejmowaliśmy się też karami finansowymi nakładanymi na Polskę przez UE ani też procesami przegrywanymi w sądach europejskich. Zza łanów zboża i sadów jabłoni minister gospodarki z PSL nie dostrzegał, że polska gospodarka nie może rozwijać się w oderwaniu od gospodarek światowej i unijnej. Natomiast minister finansów z PO wolał udawać, że Polski nie dotyczą unijne zasady polityki finansowej państwa. NBP nie parł ku wejściu Polski do strefy euro, doskonale wiedząc o tym, że i tak by nas tam nie wpuszczono bez wypełnienia kryteriów konwergencji.

Po ostatnich wyborach prezydenckich i parlamentarnych nowa władza znalazła się więc w komfortowych warunkach, bo sama nie musi buntować społeczeństwa przeciwko UE. Wystarczy, że przypomni o tym, ile zarabiają eurodeputowani, postraszy nas uchodźcami lub przywoła nasze unijne „sukcesy” w zakresie pakietu klimatycznego i energetycznego. Czytelników moich felietonów pragnę przekonać o tym, że powinniśmy wzbogacać wiedzę o UE i to zarówno o jej niekwestionowanym dorobku, jak i słabościach. Z tego pierwszego (zwłaszcza jeśli chodzi o trzy płaszczyzny: tworzenia prawa, interwencjonizmu państwa w gospodarce oraz funkcjonowania finansów publicznych w oparciu o walutę unijną) trzeba bowiem korzystać, jeśli chcemy osiągnąć poziom w pełni cywilizowanego państwa.

Cały felieton czytaj w eDGP.