Artyści są stroną słabszą wobec producentów i dystrybutorów. Ich pozycję umocniłoby wprowadzenie przepisów gwarantujących choćby minimalne wynagrodzenie za wykorzystanie utworu na każdym z pól eksploatacji - pisze prof. Jan Błeszyński.


(...)

Współczesny wydawca często bywa jednocześnie producentem i dystrybutorem. W efekcie zmienia się, rzecz jasna na gorsze, pozycja twórców, czego rażącym przykładem są podpisywane umowy. Obecnie z reguły brak w nich postanowień o konkretnie ujętych obowiązkach wydawcy w kwestii rozpowszechniania twórczości. Problemem bodaj najpoważniejszym jest zakres nabywanych praw (zazwyczaj bezterminowo) i nieproporcjonalne wobec niego wynagrodzenie autora, najczęściej niewysokie i jednorazowe lub stanowiące procent od wpływów ze sprzedaży egzemplarzy utworu. Autor przenosi na wydawcę nie tylko prawo rozpowszechniania utworu we wszelkich możliwych postaciach, ale i prawa zależne, co oznacza, że ten drugi zyskuje przywilej wyłącznego decydowania także o zlecaniu i rozpowszechnianiu opracowań. Niejednokrotnie owocuje to blokadą możliwości korzystania z twórczości. Swoboda kontraktowania przeradza się w pętlę zaciśniętą na szyi twórcy.






Nie brak wydawców, którzy respektują dobre obyczaje i nie nadużywają swojej przewagi. Znam jednak liczne sytuacje, w których wydawca zażądał od autora pokrycia całości kosztów wydania utworu, zasłaniając się małymi szansami na dochodowość przedsięwzięcia. A następnie przedłożył do podpisu umowę, na podstawie której nabywał do dzieła całość autorskich praw majątkowych na wszystkich znanych polach eksploatacji, oczywiście nieprzewidującą płatności na rzecz twórcy.
Jeśli do tego dodamy postępującą koncentrację działalności wydawniczej i przejmowanie rynku przez podmioty z zagranicznymi korzeniami, które nie są zainteresowane popularyzacją polskiej kultury, uzyskujemy niezbyt różowy obraz. Bo nie tylko twórcy, ale i rodzimi wydawcy nie mogą liczyć na wsparcie państwa. Raczej przeciwnie, od lat trwa walka o podporządkowanie ich ogólnym zasadom gospodarczym. Może się to skończyć zalewem rynku twórczością „z konserwy”, a więc stanowiącą wtórne wykorzystanie produktów rozpowszechnianych zagranicą. Sytuacji nie poprawiają szerokie możliwości korzystania z twórczości w ramach użytku prywatnego, drogą internetu lub poprzez wykonywanie prywatnych kopii egzemplarzy utworów. Jeśli ta dostępność, która wpływa na postępującą nierentowność działalności wydawniczej, nie będzie odpowiednio kompensowana, zanik rodzimej twórczości stanie się faktem. Niestety, zamiast oczekiwanej polityki kulturalnej państwa mamy zmniejszenie ulg podatkowych w zakresie kosztów uzyskania i wyraźną niechęć decydentów do objęcia stosownymi opłatami wszystkich urządzeń cyfrowych pozwalających na kopiowanie utworów. Cóż, odważnych w ministerstwach zawsze brakuje, zwłaszcza w okresie kampanii wyborczej...
(...)
Cały artykuł czytaj w eDGP.