Nigdy nie byłam pełnomocnikiem procesowym. Sędzią też nie. Dlatego kiedy odezwał się do mnie Andrzej Majewski, doktorant prawa z Wrocławia, i powiedział o swoim odkryciu – nie uwierzyłam. Jak to możliwe, że bez czytelnej podstawy prawnej w tysiącach procesów cywilnych karze się nieobecną pod adresem zamieszkania stronę uznaniem, że przyjęła pismo z sądu, choć tak naprawdę nie miała go w rękach?
Kiedy rozmawialiśmy o tym z adwokatami czy sędziami, nie wydawali się zdziwieni. Jest dla nich oczywista pewna ekwilibrystyka pozwalająca z sąsiadujących paragrafów kodeksu postępowania cywilnego wysnuć normę, której tam nie ma. I wszyscy taki sposób czytania przepisów uznają za naturalny.
Ze studiów wyszłam z przekonaniem, że jeśli z jakichś zdarzeń wywodzi się skutki negatywne dla obywatela, to trzeba to jasno obywatelowi powiedzieć. Tak jak to działa w prawie karnym: nie wolno kazać się nam domyślać, że coś jest zabronione. Trzeba to napisać wprost.
A jednak słuchając większości naszych rozmówców, tylko utwierdzałam się w przykrym poczuciu szukania dziury w całym. Doktryna dawno nauczyła się z luką żyć, orzecznictwo ją klepnęło i wszyscy są zadowoleni. W międzyczasie poprawili i uzupełnili ustawę w setce miejsc – ale akurat w tym nie.
Szukamy więc dziury w całym? Być może. Już w starożytnym Rzymie uważano przecież, że prawo cywilne pisane jest dla osób starannych (Ius civile vigilantibus scriptum est). Tylko co uczynić z tym prawem, jeśli niestarannie je napisano?