Wszystkie informacje przekazane w trakcie wspólnej konferencji prasowej prokuratury i ABW w ostatni wtorek w związku z aresztowaniem krakowianina podejrzanego o terroryzm byłyby z pewnością znacznie bardziej wiarygodne, gdyby nie nachalne wychwalanie pod niebiosa w trakcie konferencji przez jednego z prokuratorów nadzwyczajnej sprawności oficerów służb specjalnych.
Uważnie wysłuchałem przez radio całej konferencji i o ile jej początek nie wzbudzał w moim odczuciu żadnych warsztatowych zastrzeżeń, o tyle w chwili, kiedy szef prokuratury krakowskiej począł opiewać niezwykłe czyny funkcjonariuszy agencji, zapaliła mi się pod czaszką czerwona lampka.
Początkowo świeciła pulsująco światłem przerywanym, ale kiedy jeszcze się okazało, że udaremnienie zamachu ma być koronnym argumentem za utrzymaniem dotychczasowego stanu uprawnień śledczych tejże służby, lampka zaczęła emitować światło ciągłe, a nawet odezwał się jakiś brzęczek niedający się wyłączyć jeszcze nawet teraz.
Co więcej, odniosłem wrażenie, że komplementy pod adresem oficerów zajęły tyle samo czasu co opis ich dzielnych czynów – w każdym razie tak to wyglądało w bezpośrednim odbiorze w trakcie konferencji na żywo.
Nie wiem, jak wielki wysiłek włożono w rozpoznanie terrorystycznego zagrożenia i zidentyfikowanie osoby (osób) przygotowującej zamach. Z pewnością jednak niemały wkład wniosła tu żona głównego podejrzanego, która wcześniej to i owo o swoim mężu doniosła, gdzie trzeba. Swoją drogą chciałbym wiedzieć, kiedy to uczyniła – obawiam się, że ta akurat okoliczność będzie długo objęta tajemnicą śledztwa.
Zdumiewające było natomiast to, że prokuratura wykazała przy tej okazji zaskakującą w dzisiejszych czasach służalczość wobec służb specjalnych. Czyżby w relacji prokuratura – służby nadal trwał klimat charakterystyczny dla czasów komunistycznych? Czyżby nic się nie zmieniło?
W tamtych czasach hierarchia była prosta i czytelna: służby specjalne były na górze śledczej piramidy, znacznie niżej prokuratura i milicja, a na końcu sądy. Sądy miały dać na koniec koronkę wyroku – tak wypadało wobec świata, ale ośrodek decyzyjny był oczywiście gdzie indziej.
Do końca też nigdy nie było jasne, czy właściwymi decydentami byli towarzysze z komitetu, czy służby – pewnie zależało to każdorazowo od wagi sprawy i aktualnej pozycji w systemie władzy realnej danego sekretarza wojewódzkiego. Ale nie może być żadnej wątpliwości, że prokuratura i sądy pełniły wobec góry funkcję wyłącznie usługową.
Czasami mógł się zdarzyć sędzia, który zdobył się na odwagę wydania wyroku uniewinniającego, ale nie mógł się zdarzyć prokurator, który byłby we władzy samodzielnie, bez uprzedniej zgody czynnika partyjno-esbeckiego oskarżać kogoś, kto na to rzeczywiście zasługiwał, a był ze swoich. Nie ukrywano przecież, że państwo to aparat przymusu, za pomocą którego klasa robotnicza itd.
Wydawać by się mogło, że po 1989 r. hierarchia została odwrócona, że prokuratura staje się od tego dziejowego momentu rzeczywistym nadzorcą służb specjalnych, że to ona jest już teraz w śledztwie gospodarzem podejmującym najważniejsze decyzje. Przypadek krakowski pokazał dobitnie, że tak niestety nie jest. Prokuratorzy odegrali na tej konferencji rolę kogoś w rodzaju rzecznika prasowego służb specjalnych, a nawet swego rodzaju lobbystów walczących nie o swoje interesy.
Reforma prokuratury utknęła w pół drogi, obecnie wszystko tkwi w klinczu, ale wygląda na to, że jeśli nawet coś się ruszyło, to tylko na górze – środek prokuratorskiej hierarchii wydaje się mocno funkcjonalnie zakonserwowany w starych mentalnych odniesieniach. Chyba nie ma co liczyć, że w dającej się przewidzieć przyszłości prokuratura może stać się rzeczywistym kontrolerem służb specjalnych, notabene rozrośniętych w ostatnich latach do pozycji państwa w państwie.
Nie sposób też nie zauważyć, że krakowscy prokuratorzy nie opanowali podstaw public relations. Może tym razem na szczęście – bo dzięki temu wszystkie nici tej kiepsko sfastrygowanej intrygi były widoczne gołym okiem.