W postwyborczej karuzeli stanowisk i partyjnych spekulacji umyka nam najważniejsze pytanie – czy Platforma przejęła pełnię władzy, żeby ją trzymać, czy żeby naprawiać państwo? Wszystkim zgadującym, czy da się reformować i utrzymać wysokie notowania, odpowiadamy – nie da się.
Nie ma prawdziwych reform bez uszczerbku w sondażach. Politycy od Madrytu po Berlin masowo tracą poparcie. Zapatero po przyjęciu cięć budżetowych ledwo trzyma się w fotelu, Nicolas Sarkozy, Angela Merkel, ba, nawet „teflonowy” Berlusconi stracił 10 punktów poparcia, po tym jak zapowiedział redukcje wydatków o 25 mld euro. Na radykalne cięcia wyborcy reagują ostro. Przez lata politycy zachodniej Europy uprawiali to, co dziś politycy PO nazywają „spokojnymi zmianami”. W praktyce znaczy to ciąć tylko tam, gdzie nie stracimy głosów. A więc nie na chorobowym, becikowym, nie w emeryturach, nie w edukacji. Ale dlaczego PO od roku trzyma zamrożony program na rzecz przedsiębiorczości? Okrajany przez kolejne resorty, odkładany, wzgardzany. Kogo boli seria zdroworozsądkowych deregulacji, dereglamentacji, derogacji i depenalizacji? Dlaczego tania ustawa, która może przełożyć się na wzrost gospodarczy i nowe miejsca pracy, po wyborach dalej pozostaje tabu? Pewnie podniesie się krzyk związkowców, państwowych socjalistów i urzędników wyspecjalizowanych w przybijaniu pieczątek. Ale jeżeli nie ta ustawa, to jaka. Jak mamy odróżniać rząd zdrowego rozsądku od lewicowych populistów?