W ostatnich dniach lokalne media w wielu miastach informują o tym, że urzędnicy się nie spisali, bowiem wiele projektów składanych w ramach budżetów partycypacyjnych nie przeszło weryfikacji. W samej tylko Warszawie odpadło 600 projektów, co stanowi blisko jedną czwartą zgłoszeń. Miejscy aktywiści już zapowiadają protesty. Mam dla nich jedną radę: najpierw zapoznajcie się z tymi pomysłami, które zostały odrzucone już na etapie weryfikacji przez urzędników.
Ja sobie ten trud zadałem. I tak przykładowo jeden z obywateli chce, aby na ulicy przy jego bloku wydzielić zatokę parkingową. Pomysł jak pomysł, miejsca parkingowe zawsze się przydadzą. Tyle że – jak na złość – przy okazji trzeba by wyciąć kilka drzew. Źli urzędnicy się nie zgodzili. Inny projekt – szafki w szkole. Osoby związane z placówką stwierdziły, że uczniom przydałoby się dodatkowe miejsce na trzymanie butów i książek. Doskonale, popieram. Ale czy na pewno tego typu inwestycja powinna być dokonywana w ramach budżetu partycypacyjnego, który został stworzony stricte na potrzeby obywateli, a nie publicznych placówek? Idźmy dalej: poprawianie bezpieczeństwa na drogach. To ważna kwestia i rzeczywiście wiele obywatelskich projektów tego dotyczy. Tyle że i tutaj zdarzają się propozycje nie do zaakceptowania. Przykładowo mieszkańcy jednego z nowo wybudowanych budynków zaproponowali przebudowę pobliskiego ronda. Sęk w tym, że powinno ono być przebudowane przez dewelopera w ramach podpisanej kilka lat temu umowy. Firma tego nie uczyniła. Oczywiście urzędnicy powinni zmobilizować przedsiębiorcę do działania. Jeśli tego nie zrobili, to błąd. Ale jeszcze większym byłoby, gdyby konsekwencje tego ponosili wszyscy mieszkańcy.
Tak więc zanim skrytykujemy, że urzędnicy przeszkadzają obywatelom w realizacji ich projektów z ich pieniędzy, zastanówmy się, czy oby na pewno chcemy, aby ogromne kwoty szły na rozwiązania służące jedynie garstce osób albo najzwyczajniej w świecie głupie.
Jednocześnie nie mam zamiaru wybielać urzędników. Formalistyczne podejście prowadzi w niektórych przypadkach do absurdu. Przykład? Otóż jeden z warszawiaków postanowił ośmieszyć obowiązujący regulamin. Efekt działań przeszedł najśmielsze oczekiwania. Obywatel zgłosił projekt zbicia ze sobą dwóch desek – stawione w miejscu publicznym służyłyby do bazgrania na nich flamastrem. Przy czym uzasadnił go: „Sprawdźmy, czy minimum głosów i odrobina szczęścia wystarczą, aby przegłosować nawet najgłupszy pomysł. Projekt ma pokazać, że trzeba zmienić regulamin”. Całość wycenił na 10 zł. Urzędnicy nie mieli wyboru, musieli dokładnie przeanalizować wniosek. Okazało się, że mieszkaniec „odrobinę” nie doszacował swojego rozwiązania, bo koszt projektu wyniesie... 3300 zł. Zbicie dwóch desek wymaga bowiem zgłoszenia budowlanego, opracowania projektu na mapie oraz położenia betonowych fundamentów. Na szczęście projekt nie zostanie zrealizowany, bo wnioskodawca go wycofał.