Edward Trojanowski: Kiedy ogłaszamy konkursy na nabór projektów, chętnych jest tak wielu, że tylko najlepsze, najwyżej punktowane pomysły na biznes mają szansę na to, aby się przebić i uzyskać finansowanie
Lokalne grupy działania (LGD) kończą rozpisywanie konkursów na projekty, a z mojej absolutnie prywatnej, nieformalnej sondy wynika, że wielu drobnych przedsiębiorców nie ma nawet pojęcia, że na terenie, w którym funkcjonują, są instytucje mogące ich wesprzeć w biznesowej działalności.
Staramy się, jak możemy, dajemy informacje na swoich stronach, ogłaszamy się w prasie lokalnej, mamy fanpage’a na Facebooku, ale może faktycznie nie wszyscy jeszcze o nas wiedzą, choć istniejemy od 2004 r., czyli już 15 lat. Naszym głównym obszarem działania są wsie oraz miasteczka, których ludność nie przekracza 20 tys. mieszkańców. Są także grupy wielofunduszowe, funkcjonujące na obszarach dużych miast – w ich przypadku obszar LGD nie może przekroczyć 150 tys. mieszkańców. Te ostatnie są w mniejszości i działają tylko w dwóch województwach – podlaskim i kujawsko-pomorskim. Reszta korzysta z dwóch źródeł finansowania: Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich, koordynowanego przez Ministerstwo Rolnictwa, oraz Programu Operacyjnego Rybactwo i Morze, którym zarządza Ministerstwo Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej. W sumie mamy w kraju 326 LGD, które swoją działalnością pokrywają niemal całą Polskę, bo występują na 94 proc. jej powierzchni. Mają swoje budżety, z których przynajmniej połowa idzie na tworzenie nowych firm oraz rozwój przedsiębiorczości.
A tak konkretniej?
Jeśli chodzi o biznes, to są dwa rodzaje dofinansowań. Pierwszy dotyczy tworzenia nowych firm: osoba, która ma pomysł na biznes, może od nas otrzymać na jego rozkręcenie grant w wysokości od 50 do 100 tys. zł. Przy czym jest to dotacja wynosząca 100 proc. nakładów. Drugi rodzaj doinwestowania jest skierowany do przedsiębiorstw, które już są na rynku i działają przynajmniej od roku. W ich przypadku można się starać o dofinansowanie wartości do 300 tys. zł, przy czym wymagany jest udział własny w wysokości 50 proc. nakładów. Te instrumenty finansowe nie są skierowane do rolników, oni mogą się starać o wsparcie na założenie działalności gospodarczej poza rolnictwem w Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Dla reszty jedynym partnerem są LGD.
Jak wiele osób korzysta z ich wsparcia?
Dużo, dużo mniej niż by chciało, potrzebowało i mogło. Jest limit środków, więc budżety grup są tym ograniczone. Zainteresowanie jest ogromne, potrzeby przynajmniej trzykrotnie przekraczają to, co możemy zaoferować. Kiedy ogłaszamy konkursy na nabór projektów, chętnych jest tak wielu, że tylko najlepsze, najwyżej punktowane pomysły na biznes mają szansę na to, aby się przebić i uzyskać finansowanie. Ale zacznijmy od początku: każda LGD ma swój program, zwany strategią rozwoju lokalnego, opisujący m.in. kierunki, w których chciałaby pójść, aby wspomóc rozwój przedsiębiorczości na swoim terenie. Wytycza konkretne cele, jakie ma zamiar uzyskać. Mogę to opisać na przykładzie LGD Zalew Zegrzyński: naszym zdaniem jest to idealne miejsce do rozwoju turystyki oraz promocji lokalnych produktów. Mamy u siebie nie tylko zalew i lasy, które ściągają ludzi chcących odpoczywać na łonie przyrody, ale także miejscowości rolnicze, gdzie wciąż hoduje się krowy. Działa więc przetwórstwo mleka oraz mięsa, a także są miejsca, jak okolice Serocka, w których rosną fantastyczne, nowoczesne sady, z kolei przedsiębiorcy z Dąbrówki, która jest znana z cukiernictwa, wiele produktów wysyłają za granicę. I właśnie takich drobnych producentów możemy i chcemy wspierać.
Mówi pan o Mazowszu, które słynie z tego, że rolnicy oraz drobni przedsiębiorcy nie chcą i nie potrafią ze sobą współpracować, tworząc np. spółdzielnie. W przeciwieństwie do biznesmenów z południowej Polski, którym to lepiej wychodzi.
Ma pani rację, ale tutaj w grę wchodzi historia i pamięć np. o przymusowej kolektywizacji z lat 50. A przecież wiadomo, że to tak nie działa. Ludzie myślą sobie, że kiedy będą prowadzili swój biznes indywidualnie, zarobią więcej. Tymczasem jest przeciwnie: działając wspólnie, możemy zwiększyć sprzedaż, a więc i zysk. Mamy to na uwadze i to, co między innymi staramy się robić, to skracać łańcuch pośredników pomiędzy producentem a konsumentem. Bo wiadomo, że jeśli w tym łańcuchu pojawią się kolejni pośrednicy, to każdy będzie chciał urwać swoją marżę. Kiedy skrócimy ten łańcuch, producent zarobi więcej.
Trudno jest do tego przekonać przedsiębiorców?
W tej perspektywie unijnej stawiamy na tworzenie lokalnych inkubatorów przetwórstwa rolnego. W praktyce wygląda to tak, że w danej miejscowości zbudujemy kuchnię, w której zostaną zatrudnieni specjaliści, żeby mieli wgląd, co i w jaki sposób się w niej przygotowuje. I zapraszamy do współpracy mieszkańców, którzy chcieliby przetworzyć swoje owoce z sadu, warzywa z grządki bądź mięso pozyskane ze swoich hodowli. Będą mogli przetworzyć te swoje produkty w kontrolowanej przestrzeni, uzyskać certyfikat bezpieczeństwa żywności i sprzedać ją. Czy to na targowiskach, czy w lokalnych sklepikach, całkiem legalnie.
Jakieś sukcesy na tym polu?
Nie ma pani tyle miejsca w gazecie, żeby je opisać. Somianka, Kuligów – tam takie inkubatory niedługo powstaną, mają już podpisane stosowne umowy na ich realizację. Albo Krubin – spółdzielnia socjalna utworzona przez gminę zajmie się wytwarzaniem napojów m.in. na bazie soków z owoców pochodzących z sadów okolicznych sadowników. Chcemy edukować ludzi, którzy mieszkają i pracują na naszym terenie, pomagać im w realizacji ich pomysłów.
Co zrobić, żeby stać się beneficjentem takiej lokalnej grupy działania? Zapisanie się do niej to koszt, np. prowadząc działalność gospodarczą, trzeba zapłacić roczną składkę w wysokości 300 zł. To się opłaca?
Po pierwsze, nie trzeba być członkiem LGD, żeby stać się beneficjentem programów, które ona obsługuje. Każdy mieszkaniec, każdy przedsiębiorca, który mieszka czy działa na terenie obsługiwanym przez taką grupę, może wnioskować o środki, brać udział w konkursach. Natomiast bycie w środku takiej grupy przynosi wymierne korzyści: LGD robią szkolenia, zapraszając swoich członków, choćby dotyczące tego, jak wypełniać wnioski o dofinansowanie. To nie jest łatwe, prawdę mówiąc jest to papierologia stosowana, ale warto się tego nauczyć. W przeciwnym razie trzeba będzie – oczywiście, jeśli ktoś jest zainteresowany pozyskaniem środków na dofinansowanie działalności – zatrudnić doradców, jakichś księgowych albo specjalistów od pisania projektów. Z doświadczenia wiem jednak, że to często bywa ścieżka donikąd. Bo aby taki wniosek przeprowadzić przez kolejne szczeble, trzeba wiedzieć, co chcemy uzyskać, umieć go obronić. Firma doradcza wypełni wniosek, skasuje opłatę i na tym jej rola się kończy. Tymczasem my w LGD prowadzimy przedsiębiorcę za rękę. Od fiszki, będącej szkicem projektu jego biznesu, po wypełnienie i zrealizowanie projektu, a potem sporządzenie wniosku o płatność.
W jaki sposób to formalnie przebiega?
Kiedy przedsiębiorca z naszą pomocą wypełni już taki wniosek i złoży w terminie konkursowym, zespół w LGD ocenia go na podstawie przyjętych i znanych wszystkim kryteriów, na ile jest sensowny i jaka jest szansa na jego realizację. Taka rada oceniająca wnioski w konkretnej LGD tworzy listę rankingową projektów. Te najlepsze, najwyżej punktowane, wybrane w ramach dostępnego limitu środków, zostają przesłane do urzędu marszałkowskiego, który je weryfikuje pod względem formalnym. Projekty, które nie posiadają błędów formalnych, uzyskują umowną gwarancję zwrotu zainwestowanych środków po zrealizowaniu projektu. Potem właśnie on będzie je rozliczał. Jednym z kryteriów będzie to, ile na bazie takiego dofinansowania powstało miejsc pracy. Więc służę danymi: średnio na 100 tys. mieszkańców powstaje 100 miejsc pracy. Mogłoby więcej, ale – jak już wspominałem – potrzebne byłoby przynajmniej trzy razy większe finansowanie, aby zaspokoić potrzeby lokalne.
A w jakim stopniu są one zaspokajane?
W zależności od liczebności mieszkańców obszaru LGD, dostaje ona – w perspektywie siedmioletniej – od 5 do 15 mln. zł. To są zarówno środki unijne (63 proc.), jak i krajowe (37 proc.). I jeszcze raz powtórzę: żeby to dało dobre, konkretne efekty, potrzeba trzy razy więcej środków niż obecnie.
Każda kwota może zostać przejedzona, zmarnowana i nic z niej nie będzie. Z funduszy urzędów pracy poszły miliony złotych na aktywizację zawodową bezrobotnych. W slangu przyjęło się nazywać to dofinansowanie hasłem „na meble”. Bo taki beneficjent, jak był sprytny, brał kasę, odkładał część na ZUS, a za resztę kupował właśnie meble, komputery, samochód. I czekał, aż umowa się rozwiąże.
W naszym przypadku jest to niemożliwe. Raz, że trwałość projektu to pięć lat. Dwa, że za weryfikacją i rozliczaniem ich stoją urząd marszałkowski oraz agencja płatnicza rządowa (ARiMR). Ich urzędnicy sprawdzają – i to nie raz, ale kilka razy – czy beneficjent wywiązał się z umowy, czy cele, także te biznesowe, zostały zrealizowane. Jeśli nie, trzeba będzie zwrócić dofinansowanie razem z odsetkami, podobnie jak w przypadku należności skarbowych. My nie dajemy pieniędzy na bezrobotnych, ale na dofinansowanie przedsiębiorców. Jeśli ktoś się nie sprawdził na rynku pracy, to jest słaba nadzieja, że sprawdzi się jako przedsiębiorca. On potrzebuje innych działań i zachęt. Przy czym dofinansowanie do przedsiębiorców płynie dopiero wtedy, kiedy zostanie uruchomiona produkcja. Co oznacza, że dany biznesmen musi najpierw znaleźć pieniądze na rozkręcenie biznesu, my dopiero później go wspomagamy. I muszę powiedzieć, że wiele osób się wycofuje już po zakwalifikowaniu do dofinansowania. Bo np. się boją, że zmieni się koniunktura i ich pomysł biznesowy nie okaże się sukcesem. A wszystko dlatego, nad czym ubolewam, że w tym systemie finansowania nie wkalkulowano ryzyka związanego z krachem na rynkach.
A się wam już udało?
W poprzedniej perspektywie unijnej 2007–2013 jako LGD Zalew Zegrzyński wdrożyliśmy 250 projektów, tworząc ok. 130 miejsc pracy. Utworzone firmy wciąż funkcjonują. Mogłoby być ich więcej, ale zabrakło środków. Jednak najfajniejsze jest to, w jaki sposób rozdzielane są te pieniądze: 33 proc. głosów mają przedsiębiorcy, po kolejnej jednej trzeciej przedstawiciele lokalnych władz oraz NGO-sów. Bo to mieszkańcy danego terenu w zorganizowanym partnerstwie trzech sektorów wiedzą, co im potrzeba. Nie rząd, nie władze lokalne, nie partie polityczne.