Dałam pieniądze koledze, nie widząc w nim urzędnika. A on potem przyszedł obwieszony dyktafonami. Ów człowiek wziąłby pieniądze, mimo że uważa to akurat za niemoralne, ale bał się różnych konsekwencji.
Słowo „zaufanie” pojawiło się w języku angielskim w średniowieczu. Kiedy jakaś wioska urządzała polowanie, większość zajmowała miejsca na skraju lasu lub łąki i próbowała przegonić zwierzynę, tę mniejszą, na drugi koniec. A tam ktoś ją osaczał. Znaczenie słowa ograniczało się wówczas do roli, jaką było czekanie w umówionym miejscu na zwierzynę. Zająć ustaloną pozycję na polowaniu znaczyło tyle, co wywiązać się z powierzonego zadania, a więc w pewnym sensie okazać się godnym zaufania. (Russell Hardin, „Zaufanie”, Warszawa 2009, s. 9–10).
Po ukazaniu się tego felietonu stracę znajomego. Ale może zyskam dozgonnie wdzięcznego ucznia. Znam go od kilkunastu lat, jego żonę też. Poznałam każde osobno, zanim jeszcze byli małżonkami. Nasze drogi przecinały się w różnych konfiguracjach, raz bliżej, raz dalej. Jakiś czas temu znów się zeszły: akurat fala przypływu. Bawiliśmy się na imprezach, graliśmy w mądre gry. Plotki, opowieści o pracy, pełno śmiechu: gość ma talent sceniczny. Raz powiedziałam mu nawet, że jak przestanie być urzędnikiem, to może zostać stand-uperem. Kabaret, kiedy naśladuje polityków i niepolityków, żywcem z życia wyrwanych. I coś się zdarzyło.
Taniec Króla Juliana
Poprosiłam go, żeby ocenił dla mnie coś, ze swojej branży. Czy w to iść, czy jego zdaniem nie ma kontrowersji. Obejrzał, powiedział, że żadnych. Ucieszyłam się szczerze. Inwestycja kiedyś tam wyszła. Naradzałam się z mężem, co kupić jego żonie. Torebkę z Mediolanu? No, nie wiem, niech sami sobie coś kupią. Na najbliższej imprezie dałam mu sakiewkę, taką żartobliwą, czarną, robioną na starą. I zobaczyłam coś niebywałego.
Spodziewałam się, że podziękuje i powie, że stawia kolację w weekend. Albo powie, że rzeczywiście ma upatrzoną torebkę. Albo powie, że wpłaci na jakieś hospicjum. Albo powie, że ma jeszcze jakiś inny pomysł. Tymczasem on wykonał bardzo dziwny taniec.
Najpierw niemal zaśpiewał falsetem lub basem, nie pamiętam: „Coooo to jest?... Cooooo to jest?...”. Udając – mówię serio – że nie wie. Jak w pysk strzelił, zastanawiał się, jak się zachować. Nie wiedziałam wtedy że to Doktor Jekyll i Pan Hyde (sorry, stary).
Jak skończył songową część przedstawienia, to, rozpakowując dalej, powiedział, że nie może wziąć pieniędzy jako prezentu. Że takie ma standardy. Że „będzie miał prośbę. Żeby mu domek zaprojektować”.
Pauza. Ogląda sakiewkę, a ja jego. Zawiesiłam się.
Po kolejnych ułamkach sekund znów się zdenerwował i powiedział, że jednak za ten projekt domku to zapłaci... Speszył się, bo wychodziło coraz głupiej, a moje oczy rozszerzały się. Byłam jak na planie filmu. I tu wchodzi najlepsze: „...bo kto wie, czy ktoś mnie kiedyś nie będzie badał wariografem” – wyparował. I – jako wisienka na torcie – „poza tym jak bym to żonie wytłumaczył”.
Jak zakończyć takie przedstawienie? Rozmaite średniowieczne teksty podają, że drażniono podeszwy domniemanego trupa, by sprawdzić, czy żyje. Stosowano także chłostanie, cięte bańki i łaskotanie. A termin croque-mort: karawaniarz, czyli „ten, kto gryzie zmarłego”, miał pochodzić od zwyczaju gryzienia palucha stopy zmarłego, żeby przekonać się, czy zdolny jest on jeszcze do reakcji. W tej samej intencji łaskotano również wnętrze nosa. Wyrażenie „na zdrowie”, kierowane do osoby kichającej, określa radość z widzenia jej przy życiu, zdolnej do takie reakcji (Louis Vincent Thomas, „Trup”, Łódź, 1991, s. 15). Jak skończył, to powiedziałam: „na zdrowie”.
Cienie tabu
Dałam mu pieniądze z oczywistych względów: ani nigdy mu ich nie obiecywałam, ani on niczego mi nie „załatwiał”, ani o nic innego nie zamierzałam go nigdy prosić, znamy się od lat. Trzeba było dać zwykły prezent, najlepiej nieudany. Albo wpłacić na jakąś akcję w jego imieniu.
Pieniądze to bardzo wrażliwa sprawa. To, co mnie ciekawi, to dwie rzeczy: czysto psychologicznie – że ludzie mają szaloną rozbieżność w traktowaniu wartości, zależnie od tego, czy jest wyrażona w pieniądzach czy w innych rzeczach lub usługach. Doktor Jekyll i Pan Hyde rozegrał się między sakiewką, a projektem domku.
Po drugie, ciekawi mnie ta konkretna sytuacja. Wynikało z niej, że ów człowiek wziąłby te pieniądze, mimo że uważa to akurat za niemoralne, ale bał się różnych konsekwencji. Po drodze łamał się, czy bardziej chce pieniędzy, czy bardziej się boi, i jednocześnie negocjował zamianę ich na coś bardziej niedosłownego.
To mnie zdezorientowało. Znamy się szmat czasu. Działa czysto, opiera się naciskom i zwykłych ludzi, i tych arogancko dobrze usytuowanych. Mogę mu zaufać, że jak coś zrobi, to jest to zgodne z prawem. Udzielił mi informacji, która nie była w żaden sposób informacją chronioną. A tymczasem zachował się, jakby dostawał łapówkę i, na dodatek, jakby wahał się, czy ją przyjąć. Dałam pieniądze koledze, nie widząc w nim urzędnika. A on zgubił się w roli. A przez niego ja też: bo jeśli on się odczytał jako urzędnik, to rzeczywiście weszłam w kulturowe tabu. I na dodatek zobaczyłam scenę, której nie chciałabym zobaczyć u nikogo, zwłaszcza u kogoś, kogo cenię za opór i niezależność wobec wyższych sił.
Zaraz, a może ja postąpiłam niemoralnie, nieetycznie albo idiotycznie? Nigdy nikomu nie wręczam pieniędzy w zamian za coś. No, nie, w sklepach płacę. W restauracjach i kinie i teatrze też. Jestem legalistką. No dobra. Bywam obcesowa. I naczytałam się o psychologicznej potrzebie odwdzięczenia się. Sama ją w sobie noszę.
Ciekawi mnie ta konkretna sytuacja. Wynikało z niej, że ów człowiek wziąłby pieniądze, mimo że uważa to akurat za niemoralne, ale bał się różnych konsekwencji. Po drodze łamał się, czy bardziej chce pieniędzy, czy bardziej się boi, i jednocześnie negocjował zamianę ich na coś bardziej niedosłownego
Whiskas dla promotora
7 lipca 2014 r. napisałam na moim blogu o pomysłach: Dzisiaj będzie coś dla promotorów prac magisterskich. Co zrobić, gdy eksseminarzyści w przeddzień obrony prac magisterskich przepuszczają pieniądze na kwiaty (człowiek targa bukiety potem, na co mu, na miły Bóg, te piękne kwiaty) lub słodycze (są teraz takie śliczne, drogie, tuczące kosze w sprzedaży). A niektórzy eksseminarzyści wpadną jeszcze na pomysł z jakimś ekstrawaganckim przedmiotem... I dochodzi do sytuacji, gdy wśród uśmiechów po obronie, człowiek musi się wdawać w niezręczną dyskusję dotyczącą przyjęcia jednych prezentów (kwiaty), nieprzyjęcia innych (pióra i alkohole) i wahania się nad resztą (słodycze).
No to wpadłam na pomysł. Zapowiedziałam seminarzystom, że kwiatów i prezentów przynosić nie wolno, bo będą stanowczo nieprzyjęte. Nie było łatwo to wykonać, bo absolwenci pięcioletnich studiów potrafią już porządnie stawiać na swoim. Więc odmowę trzeba było przećwiczyć na kilku grupach.
A propos odmowy, jeden z moich ulubionych fragmentów z filmu „Zmruż oczy”. Gdy bohater grany przez Zamachowskiego odmawia podpisania przyjęcia pisma dotyczącego zwolnienia go z pracy. Na co pracodawca:
– Ale pan nie może tego nie podpisać!
– Właśnie nie podpisałem. Mam jeszcze raz nie podpisać?...
Do sedna znów. Mówię eksseminarzystom, że jeśli ktoś źle się będzie czuł z tym niekupowaniem, to niech dokona wpłaty na Odpowiednie Schronisko dla Bezdomnych Zwierząt. A żeby nie było mu „pusto” w rękach po obronie, niech mi przyniesie kartkę pocztową ze zwierzątkiem.
Z trudem, wolniutko, jednak zaczęło działać. Oczywiście umieram z ciekawości, czy młodzi ludzie rzeczywiście podokonywali wpłat, czy narysowali kółko na czole na zasadzie: „nie chce kwiatów, to nie”. Napisałam wtedy na blogu jeszcze: „Niechby inni promotorzy, jeśli nie zależy im na kwiatach, a dostają, zaproponowali to samo rozwiązanie. W ramach akcji »Whiskas dla Promotora«”. I podałam namiary na konto schroniska.
Chyba tak się rozwiązuje te rzeczy. Z obcymi. A gdyby do mnie kolega przyszedł z tym samym? Nie wiem, chyba bym powiedziała, żeby mi kupił coś interesującego i włożył wysiłek w zgadywanie, co do mnie pasuje. Albo żeby wpłacił na coś ciekawego. Crowdfunding?
Konteksty
Podobno jeden z sędziów Sądu Najwyższego ciekawie zdefiniował istotę procedur demokratycznych stwierdzając, że jest to „w głównej mierze kwestia stopnia”. Nie podejmował decyzji, kierując się abstrakcyjnymi zasadami dobra i zła, wolał raczej rozpatrywać każdą sprawę w kontekście towarzyszących jej okoliczności, z uwzględnieniem właściwych proporcji. Był bowiem przekonany, że najważniejsza jest kondycja całej struktury społecznej – to, co jednego dnia stanowi dla niej zagrożenie, nazajutrz, w innych warunkach, może mieć zgoła odmienny wpływ i vice versa (Gropius, „Pełnia architektury”, Kraków 2014, s. 14). To relatywizm czy kontekstowość? Moim zdaniem to obraz proporcjonalności. Niedawno wpisano ją, zdaje się, do kodeksu postępowania administracyjnego. Choć to nie było konieczne, bo jest w konstytucji. W proporcjonalności liczy się kontekst. Oskarżenie jej o relatywizm jest płytkie: to próba wykorzystania skompromitowanej ramy pojęciowej. Podatki można nazwać „ciężarem” albo „inwestycją”.
Czym dla człowieka jest proporcjonalność, a czym kontekstowość? Tym, co wymaga kilku stałych zasad, na miarę Dekalogu: Zaprojektowanie wielkiego budynku różni się od wymyślenia prostego krzesła wyłącznie poziomem zaawansowania, nie zaś fundamentalnymi zasadami (Gropius, „Pełnia architektury”, Kraków 2014, s. 39–40). Jednocześnie jest tym, co utrudnia zapisanie się do jakiejkolwiek partii czy organizacji, do której przyłączenie się z góry zakłada pokładanie nadziei w jej programie. Zamiast w poszczególnych ludziach i ich poszczególnych pomysłach.
Notabene, gdybym na kartce wypisała ludzi, których cenię, no, nie tak w całości, tylko za coś, to chyba wszyscy oni by mnie pozwali. Za naruszenie dóbr osobistych, w postaci umieszczenia ich obok siebie, na jednej kartce. Chociaż każdy wybór jestem w stanie uzasadnić.
Uzasadnialność wyborów jest kluczem do bycia integralnym. Niedawno pewien człowiek zakomunikował mi swoją decyzję. Na oko mi się nie spodobała, ale zapytałam: a jakie jest uzasadnienie? Odpowiedział: „bo ja tak zdecydowałem”. Ktoś mógłby powiedzieć, że cierpiał na odmianę kompleksu Boga, ale nie: jeśli się przyjrzeć literaturze, to i Bóg uzasadniał, choć nie musiał. Dla wierzących jest to sfera faktów, dla niewierzących jest to sfera literatury, ale z punktu widzenia poruszanej kwestii na jedno wychodzi.
Wpadłam na pomysł. Zapowiedziałam seminarzystom, że kwiatów i prezentów przynosić nie wolno, bo będą stanowczo nieprzyjęte. Nie było łatwo to wykonać, bo absolwenci pięcioletnich studiów potrafią już porządnie stawiać na swoim. Więc odmowę trzeba było przećwiczyć na kilku grupach
Kurtyna w górę
To nie koniec tej historii. Bohater mojej opowieści kilka tygodni po zajściu poprosił o spotkanie. Przyszedł. Opowiadał o zabawnych szczegółach z życia urzędnika. Naprawdę ma talent komediowy. Pół godziny żywych łez ze śmiechu. I nagle wypalił, że „za tamto to naprawdę nie trzeba”. I tutaj nastąpił monolog, właściwie monodrama, z tymi samymi wątkami, standardów, projektu domku, choć w formie już tylko „rzucenia okiem na projekt”, z rozwiniętym wątkiem – a jakże – wariografu i szeregiem uszczegółowień. Pełne didaskalia do tematu.
Skąd intuicja, że to zrobi?
Przyszedł obwieszony dyktafonami. Naprowadzał mnie na powtórkę całej sytuacji, wewnętrznie pękałam ze śmiechu, na zewnątrz też, bo znów przezabawnie parodiował ludzi. Cuda wyrabiał z rękami i telefonem. Przysiadł się nawet, coś mi pokazać. Mnie było coraz weselej. W końcu nie wytrzymałam i zapytałam go, czy ludzie nie protestują, że ma dyktafon na ręce (typowa bransoletka).
Bałam się, że zawału dostanie. Wpadł w panikę. Pokazywał różne funkcje na zabawce, jak liczenie kroków czy puknięć serca. Speszył się niemiłosiernie. Wyobrażam sobie, jak mu tętno poszło do góry. Zaczął prezentować telefon, jak świetnie można na nim przecież nagrywać. Tym razem to nie był Doktor Jekyll i Pan Hyde, ale nadal tańczył niczym Król Julian, tylko inna choreografia. A ja w duchu zadawałam jemu i sobie pytanie: „Really? Really??”.
Chłopie, na co ci to? Gdybyś poprosił, to ja bym ci to z miejsca na telefon nagrała – dałam ci pieniądze zamiast prezentu, bo nie miałam na niego pomysłu. Następnym razem, cholera, kupię prezent. Nawet chybiony.
To oczywiście nie była łapówka. Ale pojawiające się w umyśle idee pociągają za sobą wiele kolejnych. Słowo budzi wspomnienia, wspomnienia wywołują emocje, emocje wywołują określony wyraz twarzy i inne reakcje. Aktywowana idea nie wywołuje jednej następnej, lecz mnóstwo rożnych, a te aktywują kolejne. Nasza świadomość rejestruje tylko nieliczne z aktywowanych idei, większa część myślenia skojarzeniowego odbywa się milcząco i pozostaje ukryta przed świadomym umysłem (D. Kahneman, „Pułapki myślenia”, s. 71–72). Zrozumiałam go. Musiał wielokrotnie być stawiany w niewygodnych sytuacjach. To byli obcy, więc miał wypracowany scenariusz. A ja byłam swoja i scenariusze mu się nałożyły. Oszalał, nie wiedział, kim jest, urzędnikiem czy uczestnikiem imprezy i kolegą. Czuję, że długo się z tym męczył. A to odbiera siły. Zespół Baumeistera wielokrotnie potwierdzał, że wysiłek woli oraz samokontrola są męczące. To zjawisko nazwali „wyczerpywaniem się ego”. Istnieje cała lista sytuacji powodujących wyczerpywanie się samokontroli. Każda wiąże się z doświadczeniem konfliktu i koniecznością tłumienia naturalnej skłonności. Należy do nich m.in. unikanie myślenia o białych niedźwiedziach; tłumienie reakcji emocjonalnej na poruszający film; robienie wrażenia na innych ludziach; reagowanie życzliwością na nieprzyjemne zachowanie (D. Kahneman, „Pułapki...”, op. cit., s. 58).
Dlaczego o tym piszę?
Najczęściej bagatelizujemy koszty milczenia i wyolbrzymiamy koszty wyrażania naszych opinii. Profesor jest osobą nudną, niesprawiedliwą i ma przestarzałe poglądy, ale po co ruszać ten temat? Z pewnością damy sobie radę. Bez znaczenia jest dla nas fakt, że profesor będzie miał wpływ jeszcze na tysiące studentów (Kerry Pattersaon, Joseph Grenny, Ron McMillan, Al. Switzler, „Trudna sztuka konfrontacji”, Warszawa 2010, s. 59). Trzeba mówić. O błędach, o konsternacjach, o doświadczeniach, o wpadaniu nie do tego pokoju, co trzeba. Mówmy, bo „gubienie się jest częścią twojej wolności, sprzeciw to część twojej godności” (Osho, „Odwaga. Radość z podejmowania ryzyka”, Warszawa 2013, s. 23).
Drogi Znajomy, mówiłeś, że coraz częściej zdarzają Ci się palpitacje serca. Wiem, że przyczyną jednej z nich był mój śmiech na widok Twoich dyktafonów. Nie żartuj.... Nie trzeba tak. Ja zrobiłam z tych pieniędzy darowiznę. W jej tytule napisałam „na życzenie Roberta”.
PS Drogi Czytelniku, na potrzeby akcji przejaskrawiłam obrazy. Roberta ulepiłam z różności. Oryginalny egzemplarz jest świetnym gościem, niekoniecznie jest urzędnikiem i nadal się lubimy. Co nie zmienia faktu, że mnie zamorduje, jak przeczyta ten tekst. Robercie, wybacz, że Cię pokolorowałam po swojemu. Puszczam oko.