To nieprawda, że największą od chyba stu lat rewolucję w procedurze karnej opracowano dwa lata temu. Owszem, jej zręby i w miarę spójną wizję posłowie przyjęli we wrześniu 2013 r. Co z tego, skoro półtora roku później postanowili powkładać do niej jeszcze kilka bomb?
I to nieprawda, że prokuratura miała czas się na nie przygotować. Fakt – to struktura na tyle sparciała, że pewnie i pięć lat byłoby mało. Ale zmienianie kluczowych ustaleń na cztery miesiące przed godziną zero – w lutym 2015 r. – mogłoby zaskoczyć nawet sprawnie zarządzaną organizację. Efekt będzie taki, że w lipcu trzeba będzie poumarzać prowadzone latami postępowania nawet o ciężkie przestępstwa.
Niech będzie, że kupuję wyjaśnienie pragmatyczne – skoro prokuratura lub sąd przez 10–15 lat nie są w stanie zamknąć sprawy, to ten spektakl nieudolności należy zakończyć. Tyle że w konstrukcji są poważne dziury. Mniejszą jest brak przepisów przejściowych, o których – sądząc z wypowiedzi prof. Andrzeja Zolla – Ministerstwo Sprawiedliwości zwyczajnie zapomniało.
Większą jest ta, zgodnie z którą osobom, które unikną odpowiedzialności za swój czyn, trzeba będzie jeszcze zapłacić. Przepis, który daje im możliwość ubiegania się o odszkodowanie, nie różnicuje bowiem przyczyny, dla której śledztwo przeciwko nim musiało zostać umorzone. W lipcu setki postępowań zostaną więc zamknięte tylko dlatego, że tak zdecydowali posłowie. Ale odszkodowania przestępcom płacić będziemy wszyscy.