Jest powodem prokuratorskiej chluby każde skazanie. Skazanie oznacza, że oskarżyciel był skuteczny. W aktualnym stanie prawnym oznacza też, że nawet jeśli nie był do końca skuteczny, to utrzymać akt oskarżenia pomógł mu sędzia. Tak więc Prokuratura Generalna od lat szczyci się wskaźnikiem skuteczności dobijającym do 100 proc.: tylko mniej niż co 10. oskarżony wychodzi z sądu z wyrokiem „niewinny”. Czy to dobrze?
Można uznać, że nawet bardzo dobrze. Przecież jeżeli odsetek bliski 100 proc. będzie się utrzymywał, będzie można racjonalnie przekonywać, że osiągnęliśmy punkt, w którym można zlikwidować wszystkie sądy karne. Nie będą już potrzebne, skoro i tak oskarżenie okazuje się równe skazaniu. Oszczędność? Gigantyczna.
Wszystko może jednak popsuć nowelizacja procedury, która zacznie obowiązywać w lipcu. Sąd ma już nie bronić aktu oskarżenia, a jedynie obiektywnie oceniać przedstawione przez strony dowody. Prokurator pokaże te zebrane przez policję. Oskarżony mógłby sięgnąć po te pozyskane przez wynajętego detektywa. Ale nie daj Boże ten ostatni okaże się lepszy niż mundurowi – całe misternie od lat tkane wskaźniki skuteczności wezmą w łeb.
Jest jednak nadzieja. Prokurator wezwie detektywa na świadka i przesłucha go pod rygorem odpowiedzialności za fałszywe zeznania. Dowie się wszystkiego, co tamten zebrał dla swojego klienta. Nieomal tak, jakby detektyw działał w istocie na rzecz oskarżenia.
I to tyle w sprawie słynnej równości broni, o którą miało w tej nowelizacji chodzić.