To nieprawda, że wszystko się zmienia. Owszem, mamy nowy ustrój, rynek, obyczaje, a za rogiem czyha gender. Ale są sprawy, które się nie zmieniają – ani tysiąc lat temu, ani w PRL, ani dziś.
Jedną z takich żelaznych zasad pozostaje „co wolno wojewodzie...”. Bo czym się władza różni od obywatela? Tym, że obywatel myli się prawie zawsze, a władza – nigdy. Obywatel musi znać terminy i paragrafy, bo każdy błąd przemawia przeciwko niemu. Władza błędy popełniać może, bo odpowiada jedynie przed Bogiem i historią – czyli śpi spokojnie.
Dlatego nie dzieje się nic strasznego, kiedy urzędnicy państwowi nie piszą rozporządzeń wcale albo piszą je źle. Jak wyliczył rzecznik praw obywatelskich, są rozporządzenia, na które czekamy od 10 lat. I co? I nic. Żaden minister z tego powodu nie traci stanowiska. Rozporządzeń implementujących dyrektywę, która chroni turystów przed skutkami zawirowań na rynku, przez kilka lat nie udało się napisać poprawnie. Możemy się dziś cieszyć, że przynajmniej jeden niedoszły turysta odzyskał pieniądze. Ale za jego stracone wakacje nie zapłacą przecież nieudolni urzędnicy, lecz budżet, czyli my. Jak uczy przykład ostatnich wyborów, robotę trzeba spartolić naprawdę koncertowo i w świetle dziesiątek kamer, by zaczęto mówić o dymisjach. Partolenie w zaciszu gabinetów pozostaje rozrywką darmową.