Co jakiś czas powraca u nas niczym bumerang pomysł na czasowe ograniczenie do dwóch kadencji możliwości sprawowania władzy wykonawczej w gminach przez jedną osobę. Miałoby to zapobiec zbytniej koncentracji władzy w jednej ręce.
A przede wszystkim ustrzec przed zbyt daleko posuniętą petryfikacją zależności personalnych w gminie i jednocześnie urealnić warunki rzeczywistego konkurowania w przestrzeni lokalnego życia publicznego. Trafnie bowiem zauważono, że obecne rozwiązania ustrojowe wykreowały tak dominującą pozycję wójta (burmistrza, prezydenta) w odniesieniu do wszystkich struktur i jednostek administracyjnych w gminie, że nie da się jej już równoważyć zwyczajnymi środkami konkurencji politycznej.
Coś na rzeczy jest. Mamy wiele takich gmin w Polsce, w których wójtami są jeszcze naczelnicy z poprzedniego systemu, których nie zmiótł ze stanowisk ani przełom początku lat 90., ani kolejne lata rozwijającej się demokracji. Także w największych miastach obserwujemy od pewnego czasu wyraźną tendencję do powoływania tych samych osób na kolejne prezydenckie kadencje.
Nie byłoby oczywiście w tym nic złego – zawsze można bowiem powiedzieć, że widocznie wyborcy nie chcieli zmian – gdyby przestrzeń ustrojowa wokół stanowiska wójta zbudowana była bez zastrzeżeń.
Niestety od początku nasze rozwiązania dotknięte były pewnymi strukturalnymi błędami, a z czasem nie tylko nie zdołano ich usunąć, lecz wręcz przeciwnie: jeszcze je pogłębiano. To dowodzi, że duch poprzedniego systemu ciągle jeszcze błąka się po naszej państwowej raczej podświadomości – bo w żywe oczy każdy będzie się tego kompromitującego powinowactwa wyrzekał.
Jest standardem demokratycznym, że w sferze publicznej funkcjonują kompatybilnie dwie przestrzenie – polityki i administracji.
Politykami są generalnie funkcjonariusze z wyboru, czasami z powołania, a administrację tworzą urzędnicy zatrudniani w ramach różnego rodzaju pragmatyk służbowych, bądź to na podstawie umowy o pracę.

Jeśli po wyborach politycy zmieniają całą administrację aż po sprzątaczkę, to jest złodziejski podział łupu

W państwach o utrwalonych zasadach demokratycznego rządzenia te dwie sfery są wyraźnie rozdzielone, co między innymi wyraża się bardzo ograniczonym wpływem polityków na zatrudnienie w strukturach administracyjnych – w myśl zasady: politycy się zmieniają, administracja pozostaje. I właśnie tej zasady nie udało nam się nigdy wprowadzić w życie.
Jeśli po wyborach politycy wymieniają całą administrację od dyrektora po sprzątaczkę, mamy do czynienia z podziałem łupów w klasycznej – chciałoby się powiedzieć – zbójeckiej postaci. W Stanach i Europie Zachodniej porzucono takie praktyki jeszcze w XIX wieku.
Pomysł na najwyżej dwie kadencje to przyznanie się do chęci zachowania samej zasady grabienia, ale jedynie z ograniczeniem jej w czasie. Innymi słowy: umawiamy się, że najpierw grabić będziemy my, a potem wy, albo odwrotnie – w każdym razie (i tu puszczamy do siebie oko) bez grabienia nie da się żyć.
Nie sądzę, by umacniające demokrację społeczeństwo dało przyzwolenie na taką praktykę. Stąd konieczność poszukiwania takich rozwiązań, które ograniczą rolę polityków do podejmowania strategicznych decyzji i pozostawią w rękach urzędników technicznych narzędzia i środki do realizacji tych decyzji.
Tymczasem w naszym samorządzie wójt skupia zarówno władzę polityczną, jak i administracyjną – będąc bowiem jednoosobowym zarządem gminy, jest jednocześnie szefem jej administracji. I to w istocie stanowi o patologicznym zawęźleniu polskiego systemu władzy lokalnej.
Do 2001 r. wójt był uzależniony przynajmniej od rady. Dziesięć lat temu zerwano tę nić poprzez wybory bezpośrednie. Pozbawiony de facto kontroli ze strony rady, a panujący całkowicie nad czapkującą mu administracją gminną wójt łatwo może oderwać się od ziemi i, traktując gminę jak swój folwark, poszybować w przestworza własnej wyłącznie wyobraźni – no, może uzupełnionej wizjami i talentami żony.
W tym patologicznym syndromie koncentracji władzy bez realnej kontroli upatrywałbym osobiście głównej przyczyny narastającego zadłużania się gmin na inwestycje, które mają natychmiast spodobać się wyborcom.
Pies jest więc pogrzebany nie tam, skąd chcemy go wykopać. Żeby zapobiec widocznej gołym okiem patologii, należy odebrać wójtowi (burmistrzowi, prezydentowi) pozycję szefa gminy. Na jego miejsce powoływać dyrektora (sekretarza) urzędu z odpowiednimi uprawnieniami zwierzchnika całej gminnej administracji, kreowanego w konkursie, np. na dwie kadencje (jak to jest między innymi w Niemczech), sprowadzając tym samym wójta do właściwej mu roli wyłącznie politycznego przywódcy gminy.
Jak napisał bowiem lord Acton: każda władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie.
A całą historię samorządu dałoby się napisać, biorąc za motyw przewodni postępującą alienację wójta spod obywatelskiej kontroli. Nie wiedzieć czemu rząd i parlament bezmyślnie ten proces przez ostatnie dwanaście lat wyraźnie wspierały. Właśnie teraz widzimy tego owoce, a przyszło nam je zbierać już wspólnie.
Chodzić zaś powinno nie o to, by władza deprawowała tylko przez osiem lat, ale by deprawowała w możliwie najmniejszym stopniu – skoro już czynić to musi, bo tak właśnie władza ma. Remedium na to jest dobrze wkomponowana w system silna, fachowa i sprawna administracja – zarówno w rządzie centralnym, jak i w samorządzie.
Szef administracji tyko wtedy jednak uchroni polityka i społeczeństwo przed nierozważnymi decyzjami, jeśli mając odpowiednią wiedzę z zakresu zarządzania publicznego, będzie miał jednocześnie na tyle silną wobec polityka pozycję, by nie bał się mu wyraźnie sprzeciwić zawsze wtedy, kiedy to zrobić trzeba.
Czasami mi się jednak wydaje, że za mojego życia to jeszcze, niestety, nie nastąpi – zbyt mocno bowiem chyba rękami mało świadomych rzeczy mediów i populistycznych polityków nadszarpnęliśmy autorytet urzędnika w ogóle.