Wiele na to wskazuje, że najbliższy rok upłynie pod znakiem reform w naszym wymiarze sprawiedliwości. Swoją drogą problemy władzy sądowniczej spychane były przez wiele lat na margines głównego nurtu koniecznych zmian – gospodarka czy administracja wydawała się w okresie transformacji sprawą pierwszoplanową. Wychodzono też z założenia, że każda ingerencja w przestrzeń działania wymiaru sprawiedliwości może być odczytana jako próba mieszania się rządu w funkcjonowanie sądownictwa – co samo w sobie pachniało zagrożeniem dla państwa prawa.
W efekcie wszyscy spokojnie obserwowali, jak sądownictwo wpada w dryf i powoli odpływa w siną dal, zrywając kontakt z rzeczywistością.
Stosunkowo nieśmiałe próby głębszych reform, podejmowane przez np. rząd Jerzego Buzka (w okresie ministrowania Hanny Suchockiej i Janusza Niemcewicza) szybko zostały storpedowane przez kolejnego ministra sprawiedliwości (Lecha Kaczyńskiego) – przy wsparciu, powiedzmy sobie szczerze, pewnej grupy wpływowych wówczas sędziów i przy całkowitej bierności pozostałej części tego środowiska.
Z powodów całkowicie dla mnie niezrozumiałych uznano w pewnym momencie, że największym problemem polskiego wymiaru sprawiedliwości są adwokaci, radcowie prawni, notariusze – zrobiono wiele dla otwarcia tych zawodów. Tymczasem sądownictwo coraz bardziej zamykało się we własnym kręgu, uznając, że model kariery zawodowej sędziego zbudowany wokół paradygmatu urzędnika państwowego, związanego z kolejnymi awansami, ocenami okresowymi itd. jest optymalny.
Dowodem na to jest powstanie Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury (chyba czegoś na kształt KSAP), z absurdalnym podziałem na lepszych (do pracy w sądownictwie) i gorszych (do prokuratury). Dziś już jedno wiadomo – że nie bardzo wiadomo, co zrobić z absolwentami tej szkoły...

W okresie transformacji gospodarka czy administracja były sprawami pierwszoplanowymi. Wymiar sprawiedliwości czekał i czeka do dziś. Trzeba to zmienić

Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego likwidujące niekonstytucyjne stanowisko asesora sądowego do dziś, mam takie wrażenie, pozostaje niezrozumiałe dla wielu sędziów, autorów licznych prasowych wezwań do przywrócenia asesury – rzekomo najlepszej drogi do zdobywania szlifów prawdziwego sędziego. Tak może to wyglądać wyłącznie z punktu siedzenia tego, kto znajduje się wewnątrz sędziowskiej piramidy stanowisk. Jednak już nie z pozycji oskarżonego, który musi mieć prawo do rozpoznania jego sprawy przez normalnego niezawisłego sędziego, nieróżniącego się swoją pozycją od tego z najwyższym ustrojowym standardem.
Pewnie sam bym do dziś uważał, że asesura jest właściwym pierwszym stopniem w karierze sędziego, gdybym, zaliczywszy asesurę, do dziś sędzią pozostawał. Wystarczyło jednak zrobić krok poza granice sądownictwa, aby z innej już perspektywy zobaczyć wszystkie absurdy dławiące od dziesięcioleci nasz wymiar sprawiedliwości. Niewiele się pod tym względem, niestety, zmieniło od lat 70., niektóre zaś mierzalne wskaźniki wyraźnie się pogorszyły.
Czy w tamtych czasach ktoś słyszał o procesach karnych, w których wyroki zapadałyby po kilkunastu latach? Owszem, tak czasami działo się w sprawach cywilnych, ale karnych?
Jako anegdotę mogę wspominać to, jak to w mojej własnej sprawie cywilnej, rozpoznawanej na początku tego wieku, ustalenie prostego faktu, że Trybunał Konstytucyjny nie jest organem wymiaru sprawiedliwości, co wynika wprost z treści samej konstytucji, zajęło sądom ponad dwa lata. I wymagało zaangażowania aż ośmiu sędziów dwóch instancji, przy czym sąd drugiej instancji musiał orzekać w tej sprawie aż dwukrotnie.
Ponad dziesięć lat musiało upłynąć, zanim uświadomiliśmy sobie, że niedopuszczalne jest z punktu widzenia konstytucji łączenie działalności orzeczniczej sędziów z pracą w Ministerstwie Sprawiedliwości, a bez wyroku Trybunału Konstytucyjnego w tej materii samo by się to chyba nie dokonało.
Siła inercji struktur państwa w połączeniu z interesem grupowym i indywidualnym jego funkcjonariuszy nie daje wprawdzie mieszaniny wybuchowej, jak to widać na przykładzie naszego sądownictwa (a szkoda), ale tworzy niezwykle trujący jad rozkładający państwo od wewnątrz.
Dla niektórych badaczy dawnej Rzeczypospolitej najbardziej oczywistym symptomem rozkładu państwa w XVIII w. nie były zrywane sejmy, liberum veto czy prywatne de facto armie, co ujmuje się w taki właśnie popularnie definiowany syndrom upadku – ale to, że któregoś roku w latach 80. tamtego wieku wybrany właśnie Trybunał Koronny zebrał się w Lublinie i nie podjąwszy swej normalnej działalności orzeczniczej, rozjechał się do domów. Czy to tak trudno zrozumieć?