Nie zwykle trafna jest uwaga wypowiedziano ostatnio publicznie, że w naszym systemie mamy do czynienia z sądami całkowicie niezależnymi i... mniej niezależnymi. Te pierwsze to Sąd Najwyższy i sądownictwo administracyjne, nie wspominając już Trybunale Konstytucyjnym. Niestety, nie da się tego powiedzieć o sądach powszechnych.
Tu pępowina wiążąca je z rządem, tak jak w minionym, zapominanym zbyt często ustroju, nigdy nie została przecięta, choć władza sądownicza powinna być nie tylko niezależna, lecz także odrębna (art. 173 konstytucji).
Dowodem na to są jednak nie tylko rozwiązania instytucjonalne, które powodują, że minister sprawiedliwości kontroluje w pełni finanse sądów, podejmuje wiele decyzji kadrowych i nadzorczych wobec sędziów, co od biedy i tylko w pewnym zakresie można tłumaczyć zasadą równoważenia się władz (art. 10 konstytucji), choć nigdzie nie jest powiedziane, że obecny stan rzeczy jest zadowalający i musi trwać wiecznie.
W moim odczuciu nie mniej ważne dla zrozumienia istoty ciągle trwającego uzależnienia sądownictwa od polityki jest pokutujący u nas nadal paradygmat sędziego jako urzędnika państwowego, uparcie wspinającego się po szczeblach kariery. Z tego punktu widzenia chęć awansu do ministerstwa, nawet zostania wiceministrem, jest całkowicie zrozumiała. Na dole są sędziowie – na górze minister. Wszystko jest jasne i zrozumiałe – tak jak to było w PRL.
Spotkałem się ostatnio z prasową wypowiedzią jednego ze znanych sędziów, że nie ma nic złego w tym, że dzieci sędziów chcą wstępować w ślady rodziców i kontynuować ich drogę kariery, podobnie jak to się dzieje w innych zawodach.
Zacznijmy od odpowiedzi na pytanie, czy w ogóle uprawnione jest mówienie o zawodzie sędziego. Jeśli tak robimy na co dzień, to jednak przecież w bardzo potocznym znaczeniu.
W istocie sędzia pełni służbę publiczną, do której jest powoływany przez prezydenta państwa w toku specjalnej procedury. Z zawodu jesteśmy prawnikami, lekarzami, inżynierami itd., i wykonujemy te zawody w różnych formach i miejscach struktury społecznej czy publicznej.
Nie ma rzeczywiście nic złego w tym, że dziecko prawnika chce również być prawnikiem – a nawet dobrze, ponieważ wychowując się w rodzinie prawniczej, lekarskiej czy inżynierskiej, zawodową ścieżkę edukacyjną rozpoczyna już w dzieciństwie, osłuchując się ze słownictwem, poznając ważne dla tego zawodu punkt odniesienia, tworzące ramy pozwalające na poznanie etosu danego zawodu.
Pamiętamy jednak, ile złej społecznej krwi popłynęło w związku z hermetycznością adwokatury. Nie wiem, czy już skończył się czas zabliźniania ran – chyba jednak nie. A przecież szkody dla sfery publicznej są tu daleko mniejsze niż w przypadku sądownictwa, gdzie przypadki nepotyzmu również nie należą do rzadkości.
Oczy zostały zwrócone głównie na adwokaturę, bo to ona ciągle jeszcze w szerokim odbiorze jest koroną zawodów prawniczych.
W miarę jak owa korona zacznie przesuwać się w stronę sędziów – a przesuwać się zacznie – podąży za nią oko opinii publicznej uzbrojone na dodatek w szkło powiększające. I wtedy dopiero się zacznie. A właściwie już się zaczyna, sądząc chociażby po prasowych wypowiedziach byłych sędziów.
Można powiedzieć na marginesie tych wypowiedzi, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. I tak właśnie jest. Niekiedy mam wrażenie, że wejście na drogę kariery sędziowskiej bezpośrednio po studiach, a tak się dzieje w zdecydowanej większości przypadków naszych sędziów, nie pozwala na zdystansowane spojrzenie na kondycję sądownictwa.
Jeśli się cały czas przebywa w tym samym budynku, z tymi samymi ludźmi i w ogóle nie bywa nawet w sąsiedztwie, to skąd mamy właściwie wiedzieć, jaki jest standard naszego mieszkania? Oceniamy go wówczas według skali naszych wyobrażeń. Chcielibyśmy oczywiście to i owo poprawić – byleby tylko to nam trochę lepiej się mieszkało.
Bywam od czasu do czasu w Ministerstwie Sprawiedliwości. Po raz pierwszy trafiłem tam w 1973 r., a ostatnio kilka tygodni temu. I wtedy, i dziś przywitał mnie przy wejściu bardzo sympatycznie taki sam funkcjonariusz Służby Więziennej – nota bene w niezmienionym prawie mundurze.
Nie wiem, nie pytałem, ale wydaje mi się, że chyba nikogo w środku tego budynku taki stan rzeczy nie dziwi.