Pisanie uzasadnień to nie najłatwiejsza strona codzienności sędziego, ale też po stylu pisemnych motywów, języku i sposobie argumentacji poznajemy najlepiej, kto zacz.
Owszem, przeżywa się chwilę ulgi, kiedy strona cofa wniosek o sporządzenie i doręczenie uzasadnienia. Nie jest mi obce to uczucie – nieraz go doświadczałem jako sędzia w sądzie powszechnym.
Bywa też, że dopiero po doręczeniu uzasadnienia pełnomocnik strony rezygnuje z dalszych kroków procesowych, ale czy w takim razie przychodzi komuś do głowy żałować włożonego wysiłku, który tylko przecież z pozoru idzie na marne? Nie przypominam sobie narzekania z tego powodu.
Były to wprawdzie całkiem inne czasy i jestem ostatni, który by za nimi tęsknił, ale przecież w tamtej epoce większość spraw cywilnych kończyła się obowiązkiem sporządzenia uzasadnienia. Nie było tabunów asystentów, których zadaniem jest głównie pisanie uzasadnień, choć prawdę mówiąc, nie bardzo rozumiem, jak można to dobrze zrobić bez uczestniczenia w rozprawie.
A mimo to, jak się wydaje, uzasadnienia postrzegane są jako zmora. Do tego stopnia, że ostatnio Ministerstwo Sprawiedliwości, wychodząc chyba naprzeciw oczekiwaniom sędziów, wpadło na pomysł, by wniosek o sporządzenie uzasadnienia wiązał się z koniecznością wniesienia opłaty, i to wcale niemałej.
Sto złotych – taką stawkę się proponuje. To nie jest mało dla przeciętnego powoda czy pozwanego.

Nie dość, że sąd był łaskaw zająć się sprawą, to ma uzasadniać wyrok!

Cel opłaty jest jasny: nie sądzę, by mogło tu chodzić o co innego niż szukanie sposobu na zniechęcenie stron do zawracania głowy sędziom. Mają oni przecież znacznie więcej do roboty niż tłumaczenie się z wydanego wyroku. Muszą na przykład myśleć o rozwoju własnej kariery.
Stąd chcieliby zapewne znacznie więcej uwagi poświęcać na uzasadnienia w tych sprawach, w których mogą się wykazać, że już dojrzali do awansu do sądu wyższej instancji. A tu trzeba jeszcze napisać motywy w jakiejś drobniejszej sprawie, w której nie wiadomo dlaczego strona jest niezadowolona w ogóle.
Nie dość, że sąd był łaskaw zająć się jej sprawą, że poświęcił tyle swego drogocennego czasu na wysłuchanie stron i świadków, to jeszcze musi się ze swojego światłego rozstrzygnięcia tłumaczyć. Okropne.
Swoją drogą, czym innym jak nie przede wszystkim chęcią zaimponowania sędziom wyższych instancji należy tłumaczyć potwornie długie uzasadnienia naszpikowane obszernymi cytatami z uzasadnień Sądu Najwyższego czy z literatury, o co dziś – w czasach Leksa i komputerów – bardzo łatwo.
Bo chyba nie o chęć przekonania do swoich racji samych stron tutaj może chodzić.
Trudno nie wpaść w ton sarkastyczny, gdy komentuje się ten ostatni, z pozoru tylko ekonomiczny pomysł Ministerstwa Sprawiedliwości.
Wiele on przede wszystkim mówi o jego pomysłodawcach, którzy najwyraźniej pomylili nos z tabakierą, zapominając, że autorytet wymiaru sprawiedliwości buduje się współcześnie przede wszystkim umiejętnością współpracy ze stronami w poszukiwaniu optymalnego rozwiązania aż tak nabrzmiałego konfliktu, że musiał znaleźć się w sądzie.
Doprawdy trudno zrozumieć, dlaczego nadal tak małą wagę przykłada się u nas do ugodowych form likwidacji sporów, stawiając ciągle na piedestale imperatywne metody ich załatwiania – szczególnie w sprawach cywilnych, choć właśnie tu wszelkie typy działań zmierzających do osiągnięcia porozumienia między stronami powinny być szczególnie preferowane.
Wydaje mi się, że pomysł z opłatą za uzasadnienie ujawnienia tego, co sędzia raczył był pomyśleć i objawić maluczkim, jest symptomem poważniejszej choroby, niż by mogło to na pierwszy rzut oka się wydawać.