Minister Bogdan Zdrojewski, komentując wczoraj protesty przeciwko ACTA, powiedział, że skoro, wielu prawników nie jest w stanie właściwie zinterpretować niektórych przepisów polskiego prawa, to nie można tego oczekiwać od osób, które nie posiadają wykształcenia prawniczego i reagują na pewne rzeczy emocjonalnie”.
Nawet jeśli zwykli ludzie rzeczywiście nie są w stanie zrozumieć tego dokumentu, to rodzi się pytanie, dlaczego wzbudził on tak poważne zastrzeżenia również 25 europejskich profesorów specjalizujących się w prawach autorskich? I dlaczego negatywnie wypowiadają się o nim zarówno europejski, jak i polski inspektor ochrony danych osobowych? Czy oni też reagują emocjonalnie?
Wiara rządu w to, że umowa ACTA nie niesie ze sobą żadnych zagrożeń, wydaje się szczera. Kto jednak da nam gwarancję, że to polski sposób rozumienia jej postanowień zwycięży i inne kraje będą je tak samo interpretować? Jak wynika z umowy, powstać ma na jej mocy specjalny komitet ds. ACTA, którego zadaniem będzie m.in. wydawanie „zaleceń w odniesieniu do wdrażania i funkcjonowania” umowy. Może się więc okazać, że sposób, w jaki przepisy chciałby czytać minister Zdrojewski, będzie odległy od oficjalnej wykładni komitetu.
Poza wszystkim przedstawiciele rządu twierdzą, że ACTA nie wprowadza nic, czego w polskim prawie by nie było. Tym bardziej więc warto się zastanowić, po co w ogóle ją podpisywaliśmy. Zwłaszcza że nie jest nawet jasne, czy umowa ta jest wiążąca dla USA, które ją wymyśliły.
W jednym rząd bez wątpienia ma rację: podpisanie umowy nic jeszcze nie znaczy. Może ją zablokować Parlament Europejski, chociażby odsyłając – co już próbował zrobić – do zbadania przez Trybunał Sprawiedliwości UE. W sprawie przepisów karnych, głosując nad ratyfikacją, będzie mógł się wypowiedzieć nasz Sejm. A wynik głosowania, sądząc po komentarzach członków PSL, nie jest jeszcze wcale przesądzony.