Wiadomo, że najlepiej rządziłoby się krajem, w którym nie ma obywateli. A jeśli już być muszą – niech możliwie jak najmniej przeszkadzają władzy. Niestety, dorobiliśmy się w Polsce stowarzyszeń obywatelskich, które poważnie traktują prawo i żądają równie poważnego traktowania od rządzących.
Co i rusz czegoś chcą. Powołując się na ustawę o dostępie do informacji publicznej, zamierzają wściubiać nos w e-maile urzędników Kancelarii Prezesa Rady Ministrów na temat zmian legislacyjnych. Proszą o wgląd w umowy, jakie podpisała prezydent Warszawy, np. na analizę socjologiczną pikniku (zapłaciła za nią 4 tys. zł). Dopytują na jakich opiniach prezydent RP opierał się, podpisując zmianę ustawy o OFE, albo wręcz chcą znać przebieg posiedzeń Rady Ministrów.
Wczoraj Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie uznał, że to ostatnie nie powinno ich interesować. Bo skoro posiedzenia rządu są niejawne, to zapis z tych posiedzeń także. Sprawa będzie miała dalszy ciąg, bo organizacja międzyzakładowa NSZZ „Solidarność” Pracowników Skarbowych Województwa Mazowieckiego, która chciała poznać przebieg obrad Rady Ministrów, zapowiedziała kasację od wyroku.
Trzeba przyznać, że najbardziej obywatelska z partii, która rządzi dziś w Polsce, nijak sobie z obywatelską kontrolą nie radzi. Im bardziej chce po europejsku formułować przepisy o jawności poczynań władzy, tym zacieklej broni jej tajemnic w realnym życiu, przed sądami. Do sztambucha dedykuję jej przedstawicielom słowa klasyka: „To, co powstaje za publiczne pieniądze, jest własnością publiczną, a więc także tych, którzy chcą z tego korzystać w sposób wybrany przez siebie”.
A klasykowi temu... Donald na imię.