Chcieli dobrze, a wyszło jak zwykle. W rejestrze klauzul niedozwolonych UOKiK jest dziś 2707 pozycji. A tylko w warszawskim Sądzie Ochrony Konkurencji i Konsumentów na zbadanie czeka 6 tys. nowych. Część z nich do kategorii niedozwolonych zostanie pewnie zaliczona i jeszcze poszerzy rejestr.
Świetnie, że on istnieje. Dobrze, że SOKiK te klauzule bada. Gorzej, że niewiele z tego wynika dla zwykłego biznesmena. Bo jeśli chciałby sprawdzić, czy np. w regulaminie oferowanej przez niego usługi nie ma czegoś, za co mógłby potem zapłacić słoną karę – nie jest w stanie się przedrzeć przez górę materiałów. A nawet jeśli za pomocą wyszukiwarki znajdzie podobną do interesującej go frazę, szybko się przekona, że towarzyszą jej inne, bliźniacze. A nie ma tam ani słowa o tym, co konkretnie i z jakiego powodu zostało zakazane. Dla dużej firmy to mniejszy problem – i tak zatrudnia kancelarię prawną, która te kwestie przeanalizuje. Dla małego przedsiębiorcy to sprawa nie do przeskoczenia.
Tak swoją drogą to bardzo ciekawe, dlaczego nasze instytucje mają tak wielki problem z kwestią funkcjonalności. Podobnie jest np. z platformą Rządowy Proces Legislacyjny. Dokumenty publikuje się na niej w postaci skanów w formacie PDF, więc znalezienie interesujących nas zmian w tworzonych ustawach jest po prostu niemożliwe. Rządowe Centrum Legislacji zapewnia wprawdzie, że „trwają prace mające na celu poprawę funkcjonalności systemu”, ale wątpliwość zostaje: dlaczego nie da się zrobić raz, a dobrze? No, chyba że nie chodzi o to, żeby pożytek miał obywatel, ale żeby transparentność, dostęp obywateli do informacji, zostały tylko odfajkowane.