Kilka lat temu pewien adwokat w bezpośredniej rozmowie ze mną, wówczas sędzią Trybunału Konstytucyjnego, chcąc podkreślić wagę instytucji, którą reprezentowałem, przypisał mnie... Trybunałowi Stanu.
A nie była to zwykła chwilowa pomyłka czy raczej rodzaj przejęzyczenia. Całość wypowiedzi wskazywała najwyraźniej, że utożsamił te dwie instytucje, bo nawet niespecjalnie się sumitował, kiedy zwróciłem nieśmiało uwagę, że to jednak dwa różne sądy. Gdyby działo się to w Stanach Zjednoczonych, gdyby to był prawnik anglosaski, trzeba byłoby taką pomyłkę usprawiedliwić. Amerykaninowi trudno zrozumieć, po co, skoro jest Sąd Najwyższy, mamy jeszcze oddzielny sąd konstytucyjny i specjalny sąd dla polityków. Również państwa skandynawskie nie mają w swoich systemach sądów konstytucyjnych. Ale polski adwokat? Trudno go oczywiście usprawiedliwić, tym bardziej że w Trybunale Konstytucyjnym każdego tygodnia zapada kilka wyroków, podczas gdy przed Trybunałem Stanu toczyła się dotychczas dopiero jedna sprawa zakończona prawomocnym skazaniem (afera alkoholowa z początków lat 90.).
To i tak jednak lepiej niż w II Rzeczypospolitej, kiedy uruchomiono Trybunał Stanu tylko raz w sprawie ministra Gabriela Czechowicza. Postawiono go pod zarzutem przekazania do funduszu dyspozycyjnego premiera (wówczas marszałka Piłsudskiego) dodatkowej kwoty 5 mln złotych. Było powszechnie wiadome, że suma ta została przeznaczona na cele wyborcze BBWR. Pofatygował się zeznawać w tej sprawie sam marszałek Piłsudski, a po jego sądowym wystąpieniu biorącym w obronę podsądnego, bo raczej trudno to, co mówił, nazwać zeznaniami świadka, sędziowie zdecydowali się zwrócić akta sprawy Sejmowi w celu przeprowadzenia dodatkowych czynności. A ponieważ niebawem BBWR wybory wygrał, zrobiono wszystko, co trzeba, by sprawa Czechowicza (Piłsudskiego) już na wokandę nie wróciła.

Kiedy polityk chce dać wyraz swemu oburzeniu, grozi sądem, przed którym dotychczas toczyła się zaledwie jedna sprawa zakończona skazaniem

Jeśli historia ma być magistra vitae, to z jej nauk wynika, że postępowanie przez Trybunałem Stanu toczy się w Polsce raz na dwadzieścia lat i kończy się skazaniem w co drugiej sprawie. Skoro zatem w najbliższym dwudziestoleciu może dojść, jak wynika z tej „statystyki”, do tego tylko raz, a skazanie jest pewne tylko w połowie, to właściwie jakie jest ryzyko, że włos nam z głowy spadnie kiedykolwiek. Szczególnie gdy zdołamy doprowadzić do skazania naszych politycznych przeciwników w tym dwudziestoleciu? Jeśli nam się to uda, to możemy być przecież pewni, że oni w dwudziestoleciu następnym już nam skutecznie odpłacić nie zdołają...
Powyższa „logika” pozwala, zdaje się, zrozumieć, dlaczego groźbą oskarżenia przed Trybunałem Stanu szermuje się u nas tak łatwo. Trybunał Konstytucyjny, wprowadzony do porządku prawnego tak jak i Trybunał Stanu jeszcze w poprzedniej epoce, jest jednak organem działającym realnie. Trybunał Stanu staje się natomiast na naszych oczach właściwie już tylko rodzajem figury retorycznej, przydatnej do wzmocnienia efektu krasomówczego – w sytuacji kiedy to jedna grupa polityków pragnie dać wyraz swemu najwyższemu oburzeniu wywołanemu działaniem, zachowaniem, a nawet tylko wypowiedzią politycznych przeciwników. Nie wiadomo właściwie, czym ten Trybunał Stanu jest (nawet dla niektórych adwokatów), i przede wszystkim po co, ale ponieważ samo słowo „trybunał” brzmi już groźnie, a w zestawieniu z niezrozumiałym słowem „stanu” jeszcze groźniej, nie wadzi nim postraszyć dla wzmocnienia ekspresji wypowiedzi.
Konstytucja, pisana już po aferze alkoholowej, jest bardzo enigmatyczna w odniesieniu do tego szczególnego sądu. Więcej tam o formalnych kwalifikacjach jego członków niż o zasadach postępowania przed Trybunałem Stanu i skutkach jego orzeczeń. Najistotniejsze kwestie związane na przykład z inicjowaniem postępowania reguluje ustawa, składając wszystkie decyzje w rękach posłów. Inaczej niż to się dzieje w przypadku Trybunału Konstytucyjnego, gdzie zasady wnoszenia spraw zostały w konstytucji uregulowane bardzo szczegółowo, nie ograniczając legitymacji czynnej wyłącznie do polityków. W rezultacie Trybunał Stanu stał się instrumentem w rękach wyłącznie polityków, którzy najczęściej po to, by nie było w przyszłości żadnych niespodzianek, na jego sędziów powołują zwykle byłych polityków. Czy da się jeszcze w przyszłości uratować ustrojową przydatność takiego organu władzy sądowniczej, jakim stał się na naszych oczach Trybunał Stanu?